Podróż, która musiała się udać. Sycylia, cz. 3 i ostatnia: Noto i Katania

dnia

W drodze z serca Ortigii na dworzec autobusowy w Syrakuzach towarzyszyły nam senne promienie słońca i orzeźwiające krople przelotnego deszczu. To był trzeci, choć nie ostatni cel naszej podróży, a ja już czułam jej nadchodzący kres. Po wszystkich cudach Ortigii nie spodziewałam się już niczego lepszego, choć byłam mocno zaintrygowana samym słowem Noto. Od samego początku brzmiało tajemniczo. Kiedy myślałam o Sycylii w mojej głowie było raczej czerwone wino, słońce, pomidory, plaże, Etna i upał. Palermo, Trapani. Miejsca, do których nie dotarliśmy, bo wydawały mi się głośne, z atmosferą polskiego nadbałtyckiego kurortu. Etna – zbyt podobna do Islandii. Nie dogodzisz.

O Noto po raz pierwszy usłyszałam tam, gdzie miliony innych turystów spływających do tego emanującego złotym światłem miasteczka, głównie pod jeden adres. Nic dziwnego, że skoro interesują mnie kulinaria pewnego niemrawego dnia włączyłam na Netflixie serial dokumentalny Chef’s Table. Oczywiście niektóre koncepty wydały mi się bardzo skomplikowane, zbyt artystyczne, a mało po prostu „jedzeniowe”. Moją uwagę w jednym z odcinków przykuł pewien poczciwy i już dość wiekowy Sycylijczyk, który zachwycał się każdym nowo kiełkującym migdałem, czy dojrzewającą w palącym słońcu soczystą pomarańczą. Corrado Assenza jest od lat właścicielem już nie tylko małej kawiarni w centrum prowincjonalnego miasteczka, ale znaku jakości o nazwie Caffè Sicilia. Pamiętam, że przy oglądaniu tego odcinka szkliły mi się oczy tęskniące za południowoeuropejskim urodzajem i powiedziałam sobie: stanę kiedyś w progu tej kawiarni i zjem tą cassatinę. Zajęło mi to około trzech lat, co nie wydaje się długim okresem, ale osobiście wolałabym spełniać marzenia szybciej… 

Syrakuzy pożegnały nas wzruszającym zachodem słońca, którego nigdy nie zapomnę. Już kilka(naście) razy odtwarzałam w głowie tę godzinę jazdy, minuta po minucie, odcień po odcieniu, aż w końcu zrobiło się ciemno. Wyglądało to tak, jakby natura położyła kres pewnemu etapowi naszego wyjazdu rozpoczynając, już po zmierzchu, jej kolejny, ten bardziej tajemniczy rozdział. 

Katedra w Noto

Nie byłam przygotowana. Wiedziałam jedynie, że Noto jest „perłą sycylijskiego baroku” i zostało wybudowane od nowa ok. 10 km od pierwotnej lokalizacji, kiedy to zostało doszczętnie zniszczone w trzęsieniu ziemi w 1693 roku. Jest miastem kościołów i oczywiście Caffè Sicilia. Z dworca odebrał nas Marco, który zajmował się przekazywaniem kluczy i doglądaniem mieszkania. Mieszkanie, które notabene było luksusową jaskinią wbudowaną w mury domu. Zaintrygowało nas to podczas poszukiwań noclegu i postanowiliśmy zaszaleć. Niestety od samego wejścia poczuliśmy chłód, smród, grzyb i zastanawialiśmy się jak to zniesiemy bez normalnie otwierającego się szeroko okna. W końcu na zdjęciach wilgoci zwyczajnie nie czuć. Po ogarnięciu systemu klimatyzacji (którego instrukcje w informacjach dla wynajmujących zajmowały sporo miejsca…) zrobiło się odrobinę przytulniej, ale prawda była taka, że oprócz świetnego prysznica i gigantycznych kryształowych żyrandoli, które równie dobrze mogły być ukradzione z Wersalu, wiedziałam, że nie chcę spędzić w tym przybytku więcej czasu niż to konieczne. Szybkie zostawienie bagażu, narzucenie swetra i wyjście w poszukiwaniu pizzy. Tak, tego wieczoru wołał nas znów gluten i ser. Nasze mieszkanie znajdowało się blisko głównej ulicy Corso Vittorio Emanuele, ale na sporym wzniesieniu, których w Noto zdecydowanie nie brakuje. To nie jest miasto dla osób mających problemy z kolanami. Choć pod nogi musi patrzeć każdy, bo śliska kostka może skręcić niejedną stopę. Kiedy zeszliśmy schodami obok katedry na główną arterię miasta, aż zakręciło się mi się w głowie. Wszystkie budynki dookoła mieniły się złotym światłem lamp, a na ulicach, schodach katedry spacerowało, siedziało mnóstwo ludzi. Turystów, jak i miejscowych, którzy zapewne udawali się na ostatni, późny posiłek tej pięknej niedzieli. Byłam pod niesamowitym wrażeniem fasady głównej katedry, przed którą stały imponujące, również rozmiarem, rzeźby polskiego nomen omen artysty Igora Mitoraja. Znaleźliśmy Caffè Sicilia. Nie mogłam uwierzyć, że już następnego poranka spróbuję migdałowej granity i zjem prawdopodobnie najlepszą brioche na Sycylii. Jak było naprawdę? O tym za chwilę. 

Pizzerię Vicarìa polecił nam Marco i był to traf w dziesiątkę. Przyzwoita sałatka pomidorowa, bardzo dobra pizza alla norma i świetne regionalne biało wino za jedyne 5 euro. Plusem była lokalizacja. Boczna uliczka, lekko już senna i skąpooświetlona, a na jej samym końcu (kolejna) wspaniała kościelna fasada. Pierwszy wieczór w Noto zaliczyłam do bardzo udanych, choć już nie mogłam się doczekać, aż przeżyję to wszystko jeszcze raz, już w świetle dnia.

Nie mieliśmy żadnych sztywnych planów oprócz śniadania w Caffè Sicilia i spaceru wzdłuż głównej ulicy. Poranek był bardzo chłodny, choć słoneczny. Wszystkie monumentalne budowle, te sakralne i mniej sakralne wyglądały olśniewające w delikatnym blado pomarańczowym świetle budzącego się do życia Noto. Nie musieliśmy czekać długo na stolik w „tej” kawiarni, ponieważ przyszliśmy odpowiednio wcześnie. Nadgorliwość gorsza od… No właśnie, dlatego siedzieliśmy jeszcze w przeszywającym zimnem cieniu, a ja tak bardzo chciałam poczuć lato w cienkiej sukience. I nie, Islandia nie hartuje, u nas też w cieniu jest zimno. Ceny były dość wysokie, oczywiście liczyłam się z tym, ale oczekiwałam smaku. Niestety 25 euro później wcale nie czułam się najedzona i spełniona w stu procentach. Brioche w Taorminie przypadła nam bardziej do gustu, bo była zdecydowanie bardziej maślana i miękka. Ta była twardsza, choć z przyjemną cukrową skorupką. Zamówiłam mniejszą porcję migdałowej granity by wcisnąć gdzieś po kieszeniach cassatinę, ale nie wyczułam w niej tylu migdałów, ile bym chciała. Cassatina wygląda pięknie, ale była dla mnie za słodka, z mało wyczuwalnym nadzieniem z ricotty. Kandyzowane owoce i poziom słodyczy za nimi idąca zdominowały to ciastko, w którym miało dziać się tak wiele, ale w mojej pamięci pozostała jedna wielka pustka. Czy wyszłam rozczarowana? Nie do końca. Bo moim marzeniem było zjedzenie tej cassatiny. Nie spodziewałam się również, że zobaczę Corrado Assenza we własnej osobie krzątającego się wokół dostawczego samochodu, co pokazało mi, że świat, który oglądam w niebieskim ekranie wcale nie jest tak daleko, jak mogłoby się wydawać. 

Robiło się coraz cieplej, słońce świeciło agresywniej zmuszając nas do podjęcia akcji. Postanowiliśmy wejść na wieże dwóch kościołów, by zobaczyć Noto z góry. Pamiętam, że były to drobne opłaty, ok. 2 euro i niezbyt wymagające wspinaczki, ale widoki były tego zdecydowanie warte. Naprzeciwko katedry stoi Palazzo Ducezio, w którym swoją siedzibę ma rada miasta. Można tam wejść na balkon i zwiedzić bogato zdobioną salę lustrzaną stylizowaną meblami Ludwika XV. Ratusz, choć nie jest wysoką budowlą, dzięki licznym arkadom wygląda bardzo bogato i dostojnie. Najlepiej można go podziwiać z najwyższych stopni katedry. 

Na porę obiadową nie mieliśmy żadnego pomysłu, ale nie mieliśmy ochoty na nic ciężkiego i gorącego. W kolejnej bocznej uliczce, niedaleko naszego noclegu, znaleźliśmy piekarnię, w której serwowano tradycyjne sycylijskie wypieki. Zdecydowaliśmy się na coś, co wyglądało jak drożdżówka, ale słona z serem ricotta, jeszcze ciepła. Do tego zimne, lekkie piwo Nastro Azzurro i już wiedziałam, że jutro zjem tutaj śniadanie. Panificio Vinci, bo tak się nazywała, miała stoliki na zewnątrz w cichej uliczce, z której można było podpatrywać codziennie sycylijskie życie wypijając szybkie espresso. Obsługa była przemiła i bardzo pomocna, szczególnie, że cała akcja komunikacyjna przebiegała w dwóch językach: włoskim i angielskim. Nasze napoje i przekąski zostały przyniesione do stolika bez żadnego coperto, więc tym bardziej było to bardzo przyjemne doświadczenie. 

Do Caffè Sicilia jeszcze wróciliśmy, bowiem od Marco dostaliśmy niemalże rozkaz spróbowania tamtejszego cannolo. Wzięliśmy dwa na wynos i zjedliśmy je na schodach katedry. Miały być najlepsze na Sycylii. Nie jestem specjalistą, nie jestem Sycylijką, nie spróbowałam wszystkich cannoli w Italii, ale ze schodów z zachwytu nie spadłam. Popołudnie spędziliśmy na poszukiwaniu dobrego wina „na pamiątkę”. Marco wskazał nam sklep, który znajdował się w bardziej mieszkalnej części Noto. Po drodze minęliśmy wspaniałe miejsce widokowe, z którego roztaczał się widok na sycylijskie wzgórza i winnice. Postawiliśmy na szczep nero d’avola, który jest w tym regionie najpowszechniejszy. Butelka ma się dobrze w naszej piwnicy i czeka na swój moment. Gdybym tylko wiedziała, że później zasmakuje mi bardziej grillo… 

Ostatni wieczór w Noto miał być tym eleganckim i typowo randkowym. Poszczęściło nam się przy wyborze restauracji, ponieważ kilkanaście minut po otwarciu Trattorii Al Buco, wszystkie stoliki były zajęte. Z pełną świadomością zamówiłam wino domu i po cenie nie spodziewałam się cudów. Dokładnie tak się stało: cudu nie było, ale przyzwoita porcja pasta alla norma wprawiła mnie w niemałe zadowolenie. Miłość do lokalnych bakłażanów stała się faktem. 

Następny poranek był ostatnim w Noto, ponieważ w południe mieliśmy autobus do Katanii: ostatniego punktu naszej podróży. Bardzo cieszyłam się na najlepszy posiłek dnia, czyli śniadanie, ponieważ znów odwiedziliśmy Panificio Vinci, w której panował nieustanny ruch. Zamówiłam granitę migdałową i pistacjowego rogalika, niech się dzieje wola nieba, kiedy linii pilnować nie trzeba. Bo wakacje, bo Italia, wiadomo. Do tego cappuccino, poprawione następnie espresso, bo z rana to ja jednak potrzebuję kopa, a kawa z mlekiem, a raczej mleko z kawą nie są w stanie mi go zapewnić. Wyszliśmy bardzo najedzeni i usatysfakcjonowani za 13 euro i już planuję kolejną wizytę w tym miejscu. Granita miała wyraźny smak migdałów, a z rogalika wyglądał za każdym ugryzieniem zielony krem aż miło było patrzeć! Ostatni spacer, ostatni odpoczynek na schodach katedry i gotowi na kolejną podróż udaliśmy się do mieszkania po walizki i poszliśmy o własnych siłach na dworzec autobusowy, co w miasteczku o setkach wzgórz nie było wcale takie łatwe i ekspresowe.

Najlepsze śniadanie podczas naszej podróży!

            Podróż do Katanii nie trwała długo, ale była wyraźną zmianą krajobrazu. Nad miastem przeważały chmury, z których w każdym momencie mógł spaść deszcz. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Za radą znajomej Ariego, która mieszka w Katanii (a sama była na wymianie studenckiej w Akureyri) wysiedliśmy na wcześniejszym przystanku i po przejściu przez dosłownie dwie ulice znaleźliśmy się na Piazza del Duomo. Katania jest przykładem baroku sycylijskiego, który powstał w XVII wieku i charakteryzuje się jeszcze większą krzywizną i bogactwem ornamentów. Rozwinął się po tragicznym trzęsieniu ziemi w 1693, po którym trzeba było odbudować niekiedy całe miasta. Architekci, kształceni najczęściej w Rzymie, postanowili odrobinę zaszaleć i przeszli samych siebie tworząc w regionie zabytki, które dzisiaj znajdują się Liście światowego dziedzictwa UNESCO. W drodze do pensjonatu minęliśmy jedną z charakterystycznych budowli tego miasta, a mianowicie Fontannę Słonia, który został wyrzeźbiony z lawy.  

Nie zakochałam się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Nie zakochałam się w nim w ogóle. Mieszkaliśmy w samym centrum przy głównej ulicy Via Etnea, co miało swoje plusy, jak i minusy, ponieważ nocą było słychać nawet najmniejszy okrzyk trzy piętra niżej przy zamkniętych oknach. Po zaopatrzeniu się w zatyczki do uszu widzieliśmy jednak plusy. Mając całe popołudnie postanowiliśmy skorzystać z resztek, jak się okazało, dobrej pogody i wyruszyliśmy na spacer podziwiając dziesiątki kościelnych fasad zatrzymując się po drodze w kawiarni Scardaci na przepyszne arancino z mozzarellą i groszkiem. Znaleźliśmy ulicę ze słynnymi parasolkami i dzięki pandemii (a może też i niskiemu sezonowi) mieliśmy sporo czasu na sesję fotograficzną. Naszym głównym celem był Teatr Antyczny i Odeon, który zachwycił mnie swoją lokalizacją. Jest on wciśnięty między budynki mieszkalne, jakby zapomniany, ale mimo braku przestrzeni rozpościera się z niego przyjemny widok na okoliczne perełki architektury. Nie wiem, ile kilometrów przeszliśmy tego dnia, ale z pewnością wystarczająco dużo, by zjeść sytą kolację. Krótki research zaprowadził nas do Trattorii del Cavaliere, w której jakimś cudem dostaliśmy stolik, bo dosłownie trzy minuty później restauracja była pełna. Ceny były podejrzanie niskie – a to też skłoniło nas jeszcze bardziej do sprawdzenia tego miejsca. Sałatka pomidorowa z czerwoną cebulą ricottą i caponata były smaczne i bardzo orzeźwiające po tak długim spacerze. Porcja naszych makaronów była ogromna. Rigatoni alla norma – pyszne, choć bez tytułu mistrza świata. Ale mistrzowska była na pewno cena: 4 euro i wielkość porcji. Jedyne czego nie polecam w tym miejscu to wino domu. Trąciło trochę octem winnym. Było podłe. Bezlitośnie nauczyłam się nie zamawiać czegoś, co się nie nazywa, a widnieje jedynie pod pozycją „wino domu”. Naiwnie myślałam, że we Włoszech nie można trafić na złe wino, jak we Francji, gdzie za przyzwoity smak płaciłam 3 euro. Teraz już wiem, że trzeba uważać. Wyszliśmy (prawie) przejedzeni za mniej niż 20 euro. 

            Drugi dzień zaczęliśmy od targu rybnego, którego absolutnie w Katanii nie można przegapić. To miejsce, gdzie zarówno sprzedaje się owoce morza, jak i mięso, warzywa, sery i inne lokalne wyroby. Można się najeść, można kupić pamiątki dla smakoszy. Nieoficjalną „bramą” na plac targowy, rozciągający się zresztą dalej przez kilka uliczek i mniejszych piazza jest fontanna Amenano, która na pewno nie umknie Waszej uwadze. Byłam zarówno zachwycona, jak i zasmucona, że nie mogę tego wszystkiego po prostu spakować i zabrać ze sobą na moją wyspę. Tych pomidorów, tej ricotty, tych bakłażanów i migdałów. Tego słońca i aromatycznej kawy. Dolce far niente zdarza się, że wyciągam z walizki i mam blisko w razie potrzeby. 

Robiliśmy już ostatnie zakupy, dlatego rozglądałam się dość uważnie poszukując m.in. czekolady z Modica, która charakteryzuje się technologią wyrabiania na zimno. Jest ciemna, rustykalna, gruba z brązowymi prześwitami. Wyraźnie można wyczuć w nich granulki cukru. Jest zdecydowanie wyjątkowa i zakwalifikowana na produktów rzemieślniczych dzięki oznaczeniu IGP (Indicazione Geografica Protetta), które wskazuje na to, że można ją produkować jedynie w Modica, miasteczku w południowo-wschodniej części Sycylii. Ceny za tabliczkę wahają się od 4-6 euro. Czasem kupując kilka sztuk można odrobinę zaoszczędzić. Kiedy zobaczyłam mały sklepik z winami, postanowiłam nieśmiało przekroczyć próg i przemknąć wzrokiem, by dojrzeć Etna Bianco. Tak! Butelka stała na półce, jak gdyby czekała w pełnej gotowości na podróż do nieznanych jej zimnych krain, wulkanicznej wyspy-siostry na dalekiej północy. Wino, które wspominam rzewnie do dziś kosztowało w granicach 10-13 euro, wynika więc z tego, że łatwo można mnie kupić. Ucięliśmy krótką pogawędkę z panią sprzedającą w tym małym sklepiku i wyraźnie cieszyła się naszym szczęściem. Wino nadal czeka na swoją kolej, otoczone prawdziwą troską i strzeżone jak skarb.

Na targu można spędzić dużo czasu, szczególnie jeśli macie możliwość gotowania z zakupionych składników bądź sporo miejsca w walizce na pamiątki. Można się zagubić w labiryncie straganów, można również leniwie przyglądać się uwijającym się jak mrówki w pracy sprzedawcom sącząc powoli cappuccino w jednym z tutejszych barów. My postanowiliśmy pójść zobaczyć jedną z charakterystycznych budowli w Katanii, czyli Porta Garibaldi mijając ciekawy architektonicznie plac Giuseppe Mazzini. O ile pamięć mnie nie myli zrobiliśmy sobie mały spacer po parku miejskim Villa Bellini, z którego, gdyby nie chmury byłby piękny widok na Etnę…

Porta Garibaldi

Po wizycie na targu i spacerze przyszedł czas na obiad. Nie chcieliśmy się zastanawiać nad wyborem nowego miejsca, dlatego odwiedziliśmy znów Trattorię del Cavaliere. Padło na pastę z zielonym pesto i spaghetti aglio e oglio e peperoncino z nieprzyzwoitą ilością parmezanu. Drżącym głosem zamówiliśmy również karafkę tym razem białego wina domu. Było odrobinę lepsze, ale jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że życie jest za krótkie na kiepskie wino. Tym razem skusiliśmy się jeszcze na deser – klasykę gatunku, czyli tiramisù, które było bardzo dobre, takie… domowe. Wyraziste. Choć nadal mało zakrapiane i migdałowe. Jeśli miałabym wybrać ostatni deser na ziemskim padole, zdecydowanie byłby to ten włoski twór. Nie wiem, dlaczego żywię do niego tak głębokie uczucia, w końcu miłości nie da się opisać słowami. Gdyby istniał kurs nie tyle robienia, co zgłębiania tajemnic idealnego tiramisù, byłabym tam pierwsza. Mógłby trwać nawet tydzień, oczywiście we Włoszech, najlepiej gdzieś nad wodą z piaszczystymi plażami. W kwestii marzeń jestem naprawdę łatwa w obsłudze. 

Tego popołudnia i wieczoru już chyba tylko odpoczywaliśmy, bo nie pamiętam nic, co by przykuło moją uwagę. Byliśmy już zmęczeni. Mieliśmy około 100 km w nogach zrobione w ponad tydzień. Pogoda nie zawsze nas rozpieszczała. Przed nami jeszcze jeden dzień w Katanii, a ja już nie miałam siły. Prognozy na ostatni dzień były bardzo słabe. Na śniadanie wróciliśmy bodajże do Scardaci, ale najlepsze kąski były już wyprzedane, więc musiałam zadowolić się słodkim ciastkiem z ricottą. Z nakładającego się zmęczenia nie miałam już nawet apetytu. Poszliśmy jednak jeszcze do Ogrodu Botanicznego, do którego wejście znajduje się przy Via Etnea. Niestety nad Katanią robiło się już szaro i zaczął mnie przenikać jesienny chłód. Mimo deszczu poszliśmy jeszcze zobaczyć okolice zabytkowego portu (znajdujące się znów, w znacznej odległości), ale wiało i poniewierało moim parasolem. Na obiad wróciliśmy do Pasticceria Savia po podobno najlepsze arancini w mieście. Kolejka była ogromna, tłok i chaos, brak wolnych miejsc przy stolikach. Wzięliśmy nasze szpinakowe cuda na wynos i zjedliśmy w parku Bellini. Były dobre, bardzo szpinakowe, ale specjalnie mnie nie ujęły. Brakowało mi soczystego, rozpływającego się w ustach sera, były zbyt suche. 

Popołudnie spędziliśmy na pakowaniu i ostatnich małych zakupach. Wieczorem byliśmy umówieni na aperitivo z Amalią. Bardzo nam pomogła w załatwieniu noclegu u swojego teścia, dawała wskazówki. Mamy nadzieję, że będziemy mogli się odwdzięczyć tym samym ponownie na Islandii.

Chciałam już wracać. Lot mieliśmy następnego dnia bardzo wcześnie rano. Mimo że pierwsza część podróży była moim najgorszym do tej pory lotem (turbulencje – nie znoszę tego słowa), zniosłam ją dzielnie. I do Włoch jeszcze wrócę. 

***

            Po każdej podróży odczuwam niedosyt. Do tego stopnia, że doskwiera mi lęk wyruszenia w kolejną, bo przecież „jeszcze tu wrócę”. Zdecydowanie odpoczęliśmy od Islandii, choć wybraliśmy już zbyt chłodny czas na kąpiele. Skupiliśmy się na miastach niż plażach. Nie mieliśmy samochodu. Pogoda nie zawsze była idealna. Ominęło nas sporo rzeczy. Cały czas trudno pogodzić się ze skomplikowaną relacją urlopową na linii Islandia-Polska-Świat. Tak samo jak małżeństwo, całe życie jest sztuką kompromisów i priorytetów, również tych wyjazdowych. Nie raz wspomniałam, że Polska nie jest dla nas najlepszym miejscem na odpoczynek w pełnym tego słowa znaczeniu. Odwiedziny, rodzinne zobowiązania, niejeden obywatel dołożyłby jeszcze do tego rajd po lekarzach – ot, taki los emigranta. No i nie mieszkałam przy plaży. Zaczęłam powoli przeciągać tę wyjazdową linę na swoją stronę. Układać turystyczne zachcianki tak, żebym czuła się z tym jak optymalnie. A, że czuję się najlepiej we Włoszech? Nie potrafię nic na to poradzić.

Podczas wyjazdu, jak i przygotowania wpisów korzystałam z bloga https://italia-by-natalia.pl w celu uporządkowania faktów historycznych. Cała reszta to moje osobiste doświadczenia.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s