Podróż, która musiała się udać. Sycylia, cz. 2: Syrakuzy

Parne późne popołudnie. Ulice Ortigii unosiły kurz, który zdążył zadomowić się w ciągu całego słonecznego dnia we wschodniej części wyspy. Z burzowych chmur przenieśliśmy się w il pomeriggio molto azzurro, czyli popołudnie bardzo błękitne. Roberto i Cinzia, właściciele naszego wynajmowanego studio zrobili nam wycieczkę dookoła wyspy Ortigii, która jest sercem całych Syrakuz. Nocleg wybraliśmy całkiem przypadkowo, czyli w naszym stylu. Chciałabym Was zapewnić, że o wyborze zdecydowała lokalizacja i pralka w mieszkaniu, ale niestety – była to powitalna butelka regionalnego czerwonego wina. I balkon, balkon też sporo namieszał. Kamienica była stara, klatka schodowa z niskim stropem, dlatego Ari musiał za każdym razem uważać. W towarzystwie innych wciśniętych między siebie, wiekowych budowli, znajdowała się w wąskiej uliczce, na którą sporadycznie wjeżdżały samochody. Rankiem budził nas trzask ciężkich drzwi i psy seniorów, które udawały się na pierwszy poranny spacer. Dachy okolicznych budynków, magicznie otulone złotą godziną kontrastowały z sycylijskim niebem każdego dnia. Byłam oczarowana od pierwszych minut samochodowej przejażdżki. Nie nadążałam za ręką właścicielki, która wskazywała na miejsca godne uwagi: fontanna Diany, zamek, jedna plaża, druga plaża, papirusy, porty z jachtami, za które można kupić pewnie całą Islandię, nawet z wysepką Grímsey…

Fontana di Diana

Nasz kąt na trzy noce znajdował się na piętrze. Było to właściwie studio ze wszystkim, co potrzebne zatrzymując się w podróży, żeby się, jak to się potocznie ujmuje, „ogarnąć“. Cieszyliśmy się na możliwość (ewentualnego) gotowania i bliskość sklepu spożywczego, który jak się okazało, miał również ladę ze świeżymi serami. Od tego momentu wiedziałam, że szczęście waży pół kilo słonej ricotty i niewiele mniej świeżej mozzarelli. Gdybym tylko mogła, wypakowałabym kieszenie soczystymi kulkami bufali i krwistoczerwonymi pomidorkami. Nawet na widok makaronu Barilla, dostępnego chyba wszędzie na świecie, w moich oczach rozbłysły gwiazdki jak bohaterom kreskówek i bez zastanowienia chwyciłam pudełko z pastą o innym kształcie niż penne, czy świderki. Niby żyjemy w dobie pędzącej globalizacji, ale widok Barilli na włoskiej półce sprawił, że moje serce zabiło półtora raza szybciej. 

Do Syrakuz dojechaliśmy późnym popołudniem, dlatego nie mieliśmy zbyt wiele czasu do kolacji. Chcieliśmy zjeść dobrą pizzę, a w wyborze restauracji pomógł nam pozostawiony na komodzie mini przewodnik stworzony przez Roberto i Cinzię, na który zwrócili uwagę przy wręczaniu kluczy. Pierwszy spacer był zachwytem Piazza Archimede, który znajdował się praktycznie tuż za rogiem. Rozpoczynała się pora aperitivo, dlatego na placu mieszkańcy, jak i turyści, sączyli pierwsze pomarańczowe drinki, a ich rozmowom towarzyszył szum Fontana di Diana, która jest jednym z charakterystycznych obiektów wartych zobaczenia na Ortigii. Ortigia to mała wyspa, która jest historycznym centrum Syrakuz. Obejście jej dookoła zajmuje niecałą godzinę żwawym tempem bez oglądania się na prawo i lewo. A takie sytuacje są tutaj wręcz nie do przyjęcia, dlatego warto dać sobie czas na objęcie wyspiarskej duszy całą sobą. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła również jak to wygląda dla biegacza: około 4 km od drzwi do drzwi, 25 min spokojnego joggingu. Bieganie, poranne słońce, mieniąca się morska woda, zapach espresso, pierwsi biegacze i spacerowicze, umiejętnie manewrujący w wąskich uliczkach dostawcy towarów do okolicznych restauracji i sklepów. Dla mnie to idealny początek dnia.

Nadchodziła złota godzina, słońce delikatnie łaskotało nas w policzki zapowiadając swój rychły zachód. Szybko zapomniałam o burzach i ulewach z Taorminy, wymazałam z pamięci szare niebo Castelmoli. Moja sycylijska przygoda rozpoczęła się od nowa. 

Piazza Duomo

Szukaliśmy Piazza Duomo, czyli głównego placu Ortigii, na którym znajduje się najokazalsza katedra i mnóstwo przestrzeni dookoła. Spacerowiczów było wielu, ale dzięki tej ogromnej powierzchni nie odczuwało się tłumów. Każdy mógł kontemplować Ortigię sam. Na Piazza Minerva, z boku katedry znajdowała się pizzeria Kaos, w której zamierzaliśmy zjeść pizzę. Lokalsi się nie mylą. Ta pizza była przepyszna i jak na taką pierwszorzędną lokalizację miała bardzo przyzwoite ceny. Obsługa była sympatyczna, czuliśmy się wyjątkowo zaopiekowani przez kelnera. Cienkie ciasto, lekko nadpalone brzegii, dużo wyrazistego sera, do tego regionalne wino. Niby zwykła kolacja, ale poczułam się jak na wyjątkowo romantycznej randce. Klimat restauracji i pogodny wieczór zdecydowanie temu pomogły. Ari zamówił pizzę alla norma, z bakłażanem i ricottą, która była doskonała, szczególnie w parze ze wspomnianym już wcześniej piwem Messina. 

Następny dzień przeznaczyliśmy na plażowanie. Nie było aż tak ciepło jak się spodziewaliśmy, ale na tyle, żeby wejść choć na chwilę do wody. Plaże w Syrakuzach nie należą do tych piaszczystych, rozciągających się kilometrami. To małe, pełne kamieni miejskie zatoczki, do których schodzi się schodami prosto z ulicy. Kilka minut po godzinie 10 była już dość zatłoczona, zarówno przez turystów, jak i rześkich sycylijskich emerytów. Było widać, że przychodzą tutaj regularnie, jeśli nie codziennie. Byli swobodni, rozpromienieni, rozgadani. Pan na wczesnym etapie jesieni życia spacerował podnosząc na zmianę ręcę, w których trzymał podobnej wielkości kamienie. Dla niego była to poranna gimnastyka i rytuał rozpoczęcia kolejnego dnia, dla mnie – niezapomniany przedpołudniowy moment na Cala Rossa. Za nami rozciągały się historyczne budynki o piaskowej barwie, a przed nami jedynie intensywny błękit spokojnego morza zlewający się z bezchmurnym niebem. Nierzadko zastanawiam się, czy nie podążyć za mrzonką sicilian dream i rozpoczynać każdy dzień z kawą z takim widokiem. Za co żyć? Zastanowiłabym się później. 

Cala Rossa

Nie wytrzymaliśmy długo, bo poziom sytości włoskich rogalików nie należy do najwyższych na świecie (wysoki pewnie jest tylko indeks glikemiczny), choć ich smak podchodzi pod śniadaniowe mistrzostwo świata. I choć w domu jadam zupełnie inaczej, to nawet nie mam zamiaru walczyć z włoską etykietą śniadaniową. Będę zawsze stała w kolejce we włoskiej pasticcerii za rogalikami ze słodkim kremem pistacjowym. Ewentualnie granitą w upalne dni. Tak, jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa w kwestii Sycylii, a przynajmniej mam taką nadzieję. Świat jest przecież taki duży…

Park archeologiczny
Ucho Dionizjusza

Na obiad zjedliśmy po prostu pasta pesto okraszone świeżą ricottą i pomidorkami. Do tego prezent od właścicieli mieszkania – regionalne czerwone wino. Zjedliśmy, a jakże, na balkonie. Ten prosty posiłek smakował lepiej niż w niejednej restauracji, choć pesto było ze słoika. Najedzeni, choć głodni kolejnych przygód, postanowiliśmy odwiedzić chyba największą oprócz Ortigii atrakcję Syrakuz, czyli Park Archeologiczny. W myśl zasady: „Do 40 minut idziemy pieszo“, wyruszyliśmy. Z czystego lenistwa nie sprawdziliśmy żadnych połączeń autobusowych, choć nie byliśmy na tyle leniwi, by dojść tam o właśnych siłach. Myślę, że następnym razem zainteresowalibyśmy się transportem publicznym… Sam park jest dość „kompaktowy“, wszystkie miejsca warte zobaczenia znajdują się blisko siebie, jak na moją skalę bliskości, a ma ona rozmach, oj ma… W Parco Archeologico della Neapolis można zwiedzić m.in. pozostałości teatru greckiego, ucho Dionizjusza (część syrakuzańskich kamieniołomów, w których trzymano kiedyś, a raczej bardzo dawno temu więźniów i jeńców wojennych; wejście do nich przypomina kształt ucha), czy rzymski amfiteatr. Spędziliśmy tam lwią część popołudnia, a mając w nogach tego dnia prawie 20 km (tak, wróciliśmy na Ortigię też pieszo w myśl zasady: „droga powrotna mija szybciej“), orzeźwiliśmy się granitą w Caffe Minerva, która nie dość, że była przeciętna, to wydawało mi się, że zapłaciliśmy więcej od cen podanych w menu. Później wyczytałam w internecie, że jest to praktyka chętnie stosowana przez to miejsce: turyści płacą więcej za kiepską jakość. Choć sama kawiarnia i ogródek prezentował się wspaniale – nie dajcie się zwieść! We Włoszech nauczyłam się odwiedzać małe, być może mniej luksusowe miejsca, gdzieś „za rogiem“. To tam zjecie tak samo jak Włosi, którym przecież nie wolno podać skapciałego rogalika i rozwodnione espresso. 

Caffe Minerva

Dobrze, że zamówiliśmy niewiele, ponieważ tego wieczoru czekał na nas zarezerwowany stolik w wegańskiej restauracji MOON – Move Ortigia Out of Normality. Zachęcona opiniami na TripAdvisorze nie mogłam ominąć tego miejsca. Wypiłam tam przyzwoitego aperola, a do tego zamówiliśmy warzywa w tempurze, które były przepyszne! Uwielbiam tempurę, więc moje kubki smakowe podskoczyły z radości. Na drugie danie zdecydowaliśmy się na wegańską carbonarę ze skwarkami z tofu i lasagne dla signore. Tutaj troszkę się rozczarowałam, bo porcje były dość małe, ale dzięki temu mieliśmy miejsce na deser. Sama carbonara była dobra, ale spodziewałam się większego polotu, może jakiegoś ciekawszego twistu, ale dostałam po prostu przyzwoity sos z nerkowców. Lasagne, choć nie wyglądała, była również smaczna, lecz cytując partnera wyprawy, smakowała za bardzo „jak w domu“, co mam odebrać jako pochwałę dla naszego codziennego kucharzenia. Tiramisù było mało wyraziste. Stety niestety, ten rodzaj deseru wolę bardziej „zakrapiany“ jedynym słusznym migdałowym likierem, więc w tym aspekcie nasze drogi z MOON trochę się rozchodzą. 

Plan na następny dzień był dość prosty: targ, plaża i wałęsanie się po Ortigii. Na targ poszliśmy odrobinę za wcześnie, bowiem lokalni producenci dopiero się rozkładali ze swoimi produktami. Ja najbardziej zapamiętałam kolory pomidorów, cytryn, bakłażana i oliwek. Suszone pomidory w oliwie. Bez oliwy. Papryczka pepperoncino. Bawole serca. Zieleń i czerń oliwek tak intensywna, że moje oczy nagle rozpoczęły dookoła taniec z oszołomienia. Lokalne wino za 3 euro. Miody spod Etny, pistacjowa granola, modeńska czekolada, sery… Ludzie, Wy macie to wszystko na co dzień? Tak po prostu? Bezkarnie możecie jeść te pomidory z Barillą, jak gdyby nigdy nic? Popijać dobrym winem za grosze w towarzystwie antipasti zrodzonych z Waszych pól? Nie skłamię, jeśli powiem, że poczułam ukłucie zazdrości. Takich targów ze straganami jakie znam z Polski na Islandii tak naprawdę nie ma. Za każdym razem, kiedy odwiedzam rodzinne strony staram się nie przegapić czwartku czy soboty, by kupić kiszoną kapustę z beczki, czy pomidory malinowe. Oprócz butelki wina i pistacjowych delikatesów do walizki, kupiliśmy również kilka pomidorów, które zajadaliśmy na śniadaniowej bagietce z pesto i mozzarellą. 

Po krótkim joggingu wybraliśmy się na inną plażę: Solarium Forte Vigliena, która była zespołem platform wybudowanych między skałami, a do morza schodziło się krótkimi schodami. Rozpościerał się z niej przecudowny widok na majestatyczny zamek Castello Maniace, a woda była wręcz przezroczysta, choć już dość chłodna. Ci, którzy przyszli jeszcze wcześniej mogli liczyć na wolne miejsce na skałach, z których był jeszcze lepszy widok na skarby architektury Ortigii. Wytrzymaliśmy do pory obiadowej, którą ponownie spędziliśmy na naszym balkonie. Późnym popołudniem zabraliśmy do torby wino i UNO i ruszyliśmy łapać złotą godzinę i zachód słońca, który podziwialiśmy siedząc na kamiennej ławce na promenadzie Vittorio Emanuele II. Byliśmy tak daleko od domu, mijał właśnie szósty dzień naszej podróży, a zarazem ostatni wieczór w Syrakuzach. Chciałabym powiedzieć, że byliśmy gotowi na kolejną odsłonę la dolce vita, ale mieliśmy szczere wątpliwości, czy chcemy tak bezdusznie rozstawać się z Ortigią. 

Następnego dnia zorientowaliśmy się, że został nam jeszcze do zobaczenia jeden kawałek wyspy, ukryty poza głównymi ulicami, choć praktycznie za rogiem, czyli dzielnica żydowska. To tam znajdowały się najwęższe uliczki, jednocześnie ciche w ten niedzielny poranek, życie zaczynało się dopiero budzić. W drodze po śniadanie podziwialiśmy piaskowe fasady kamienic i oryginalne zdobienia balkonów. Gdzieniegdzie zza rogu wyłaniał się jakiś naturalnie rozświetlony kościelny plac. Tą okrężną drogą dotarliśmy do piekarni, którą miałam na oku, odkąd ją zobaczyłam. Były kolejki, czyli musi być dobrze. Tradycyjnie kupiłam na wynos rogalika pistacjowego. Nie możecie sobie wyobrazić, co przeżywałam wgryzając się w ciasto. To nie był rogalik z kremem pistacjowym. To był krem pistacjowy otulony kruchym ciastem o wielu warstwach. Najlepsza słodycz, jakiej kiedykolwiek zasmakowałam. Kalorie, talia, żywienie sportowe i uczucie sytości nagle przestały istnieć. Z każdym ugryzieniem krem uciekał z rogalika zapewniając mnie, że jest go jeszcze wystarczająco dużo, że ta przyjemność będzie jeszcze trwała co najmniej przez kolejną chwilę. A że chwile są ulotne, to i rogalik się skończył. Ale nie wspomnienie łez w oczach podczas tego śniadania. Viola Bakery – grazie mille. 

Nasyceni również duchowo udaliśmy się na ostatni spacer, ponieważ już wieczorem mieliśmy autobus do Noto. Postanowiliśmy przyjrzeć się Fonte Aretusa, czyli Źródle Aretuzy. Według mitologii greckiej jest to miejsce, w którym nimfa Aretuza, uciekając przed niechcianą miłością boga Alfejosa zamieniła się w źródło tuż przy brzegu morza (Wikipedia). Jednocześnie jest to jedyne miejsce w Europie, gdzie rośnie papirus. Muszę przyznać, że półokrągły basen z wysokimi łodygami i puchatą koroną wywarł na mnie spore wrażenie. Dało się również zauważyć, że ta strona wyspy była bardziej zatłoczona i typowo turystyczna, dlatego cieszyliśmy się, że nasz pobyt spędziliśmy głównie w ciszy wąskich uliczek niedaleko Placu Archimedesa, który z Syrakuz właśnie pochodził. 

Południe spędziliśmy przy placu katedralnym, czyli sercu wyspy. Idealna pogoda i niedzielne far niente aż prosiły się o Aperola i szpinakowe arancino na obiad, uwieńczone przyzwoitym cannolo. Ostatnie promienie słońca Syrakuz muskały nas po twarzy. 

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s