Podróż, która musiała się udać. Sycylia, cz.1: Taormina

dnia
Taormina

To miały być nasze wymarzone włoskie wakacje. Ja tęskniłam za innymi krajami niż Polska, bo w Polsce jeszcze nigdy nie odpoczęłam tak naprawdę, ale niestety uroki pracowania „dla kogoś” nie dają zbytniej elastyczności, a z czegoś trzeba żyć (choć ja właśnie wolę zdecydowanie bardziej oszczędzanie niż wydawanie, czy to dziwne, że stało się tak krótko po przeprowadzce na Islandię, jednego z najdroższych krajów na świecie?). Chcę po prostu powiedzieć, że zarabiam na doświadczenia, a nie przedmioty. Nie muszę latać do Meksyku ani na inne Zanzibary. Wystarczą mi Włochy. Włochy, które są zbawieniem od Islandii. Po tym wyjeździe zauważyłam jak bardzo potrzeba mi tej trzeciej drogi, poza wyspą i Polską. Innego raju, w którym nikogo nie znam, nikt nie zna mnie, a na targu pachnie świeżymi pomidorami. 

Po naszym niespełna tygodniowym pobycie w północnej części Italii, w Peschiera del Garda i Bergamo, zakochaliśmy się w tym leniwym włoskim klimacie, choć ulice w precovidowym sierpniowym upale mocno tętniły życiem. Szczególnie jestem do dziś wzruszona widząc jak bardzo podobało się tam Ariemu. To była moja druga wycieczka do Włoch, ale zgoła inna niż nasza kompaktowa podróż poślubna. Pomieszkiwałam w małej miejscowości niedaleko Werony u zaprzyjaźnionej rodziny, jeździłam codziennie rano pociągiem do innej miejscowości z kanapkami w torbie, w każdej z nich testowałam miejscowe gelato i zjeżdżałam na kolację do znajomych racząc się domowym prosecco prosto od lokalnego producenta. W ten sposób zobaczyłam Wenecję, Padwę, Weronę oraz Mantuę. Brakowało mi jednak odrobiny niezależności i decydowania o tym, czy zjem rogalka z kremem pistacjowym, czy ricottą na śniadanie. To wszystko dostałam na Sycylii. 

            Sytuacja na świecie i stres związany z (wysokimi) oczekiwaniami wobec tego wyjazdu spowodowały, że ekscytacja znalazła się na drugim miejscu i długo odkładałam jakiekolwiek planowanie. Bilety lotnicze kupiliśmy wcześniej, zarezerwowaliśmy noclegi i na tym zakończyliśmy. Mieliśmy do odwiedzenia cztery miejsca, w przypadkowej kolejności. Od dłuższego czasu obserwuję bloga Italia by Natalia, którego autorka wyraża swoją nieskończoną miłość do Sycylii i miasta Syrakuzy. Gdzieś na Instagramie mignęła mi Taormina.
Wiedziałam, że chcę zjeść granitę migdałową w Caffè Sicilia, która z kolei znajduje się w Noto. Lotniskiem docelowym była Katania. Po sprawdzeniu na mapie w jakiej odległości są poszczególne miejsca, zdecydowaliśmy się zobaczyć je wszystkie. Na tydzień przed wylotem poskładaliśmy transportowe puzzle i w poniedziałkowy poranek wyruszyliśmy do Keflaviku.

            Naszym pierwszym przystankiem był Rzym. Lot nas przetrząsnął gdzieś od połowy rejsu i nie czuliśmy się najlepiej, a na lotnisku mieliśmy kilka godzin oczekiwania na kolejne połączenie: do Katanii. Lot trwał krótko (ok. 1h) i średnio przyjemnie, ale fakt, że praktycznie po wyjściu z terminalu nadjechał autobus do Taorminy i mogliśmy do niego wsiąść zaraz po szybkim zakupie biletów, wielce nas ucieszył. Sama płyta lotniska już była nagrzana słońcem i 20 stopni w październiku było dla nas wręcz anomalią. Ekscytacja wzięła górę. Półgodzinna podróż autobusem była niezapomnianym przeżyciem, bowiem sycylijskie pętle są tak wąskie i ostre, że kierowca dawał znać klaksonem, że nadjeżdża. Już w Katanii cieszyliśmy się, że nie wynajęliśmy samochodu. Po szybkim prysznicu w małym i sympatycznym B&B blisko parku miejskiego Parco Comunale, uczucie głodu zaprowadziło nas do starej części Taorminy. Poczułam przypływ dobrych emocji, zobaczyłam turystów, otwarte restauracje w porze obiadowej, sama po raz pierwszy od niepamiętnych czasów założyłam sukienkę na szerokich ramiączkach i cieszyłam się spacerem po Corso Umberto w poszukiwaniu jednego z symboli Sycylii: arancini. Arancini to głęboko smażone w tłuszczu kuleczki ryżowe z dowolnym nadzieniem. Najpopularniejsze to te z mięsem mielonym, szpinakiem i mozzarellą czy bakłażanem. Już jedno arancino potrafi nasycić mały głód. Jako że nie przylatuję w dane miejsce kompletnie nieprzygotowana gastronomicznie, wiedziałam, że najlepsze i w dobrej cenie znajdziemy w Rosticceria da Cristina. Zamówiliśmy po jednym ze szpinakiem i mozzarellą: były tak gorące, że prawie się oparzyłam poetycko ciągnącym się serem! Do picia zamówiliśmy lokalny, mało skomplikowany lager Messina. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć jak dobrze smakuje lekkie piwo z głęboko smażonym posiłkiem. Prawie jak spełnienie marzeń zmęczonego człowieka w trasie. Czasem człowiek musi. 

Po posiłku przespacerowaliśmy się Piazza IX Aprile oraz podziwialiśmy z zewnątrz obiekty sakralne, oswajaliśmy się z wysokością, na której znajduje się Taormina i nieśmiało palcem kreśliliśmy linię, gdzie morze stykało się z niebem o prawie identycznym kolorze co woda. 

Zaglądaliśmy w boczne uliczki, chłonęliśmy zapachy papryczki i oregano, ale zmęczenia na dłuższą metę nie oszukasz. Po drodze na odpoczynek zajrzeliśmy do miejskiego parku, z którego roztacza się przepiękny widok na wybrzeże i inną, popularną miejscowość Naxos. 

            Obudziła nas burza, wichura, ulewa, granatowo-fioletowe niebo i brak perspektywy na ponowne opuszczenie pokoju. Załamałam się. Widziałam wcześniej prognozy i takie pogodowe incydenty miały mieć miejsce, ale cały czas wierzyłam w idealne włoskie wakacje. Nie jestem twardzielem, niestety. Jeśli tak to miało wyglądać, to wolałam pakować walizki już pierwszego dnia. Ari mnie uspokoił: „Ubierzmy kurtki, zobaczmy, jak jest. Przebyliśmy tak długą drogę, jeszcze wiele pięknych chwil przed nami” Przestało grzmieć: wyszliśmy kupić wodę i po drodze zbieraliśmy okruszki nadziei na spokojną kolację przy stoliku na zewnątrz.

            Udało się. Ubrana w lekki sweterek, ale nadal letnie klapki niepewnym krokiem dałam Sycylii szansę. Nie mieliśmy żadnego sprawdzonego miejsca, więc wiedziałam z góry, że możemy trafić na pierwszą lepszą knajpę typu „dokąd nas zagonią”, ale okazało się bardzo sympatycznie i przyzwoicie cenowo. Po upewnieniu się, że dziwni ludzie niejedzący mięsa i ryb powinni być zadowoleni, usiedliśmy przy stoliku w Ristorante Pizzeria Gambero Rosso. Na przystawkę otrzymaliśmy bruschettę, Ari zamówił bodajże sałatkę Caprese, ja sałatkę sycylijską z pomidorami, czerwoną cebulą oraz soloną ricottą, która smakowała wyjątkowo. Co dokładnie to sprawiło, tego nie wiem. Czy była to ricotta, której nigdy w takiej formie nie próbowałam, czy pomidory, które w porównaniu z islandzkimi nie mogą koło siebie nawet leżeć? Na drugie danie (choć i tak primo piatto) zamówiłam coś co nazywało się bodajże pasta dell’Etna, czyli makaron z papryczką, oliwą, czosnkiem oraz bodajże sosem pomidorowym, choć bardzo delikatnym. Tak proste, ale tak zachwycające w smaku. Ari rozpoczął włoską przygodę pizzą. Opisuję ten wieczór tak szczegółowo dlatego, że był pierwszy i w pewien sposób wyjątkowy po trudach całodobowej podróży, ale również z tego powodu, iż moje podniebienie jeszcze nigdy nie próbowało tak dobrego białego wina. To Etna Bianco z piwnic Patrii, regionu o tej samej nazwie. Oszalałam już od pierwszego wzięcia kieliszka do ust i wiedziałam, że tej butelki będę szukała, by przywieźć ją ze sobą na Islandię. Niezwykle orzeźwiające, choć wytrawne, z kwiatowym, głębokim bukietem oraz nutą granatu. Takie smaki i momenty zapamiętuje się na długo. Bo to właśnie smakiem i zapachem przywołuję zawsze wspomnienia. Nietrudno zatem wywnioskować, że wyszliśmy zadowoleni. Musieliśmy przejść się kawałek by znaleźć miejsce na włoskie gelato, czym bowiem byłby wieczór bez włoskich lodów? Otóż niczym. Mówią, że na deser ma się specjalne miejscu w żołądku (i sercu), dlatego nie mogłam sobie odmówić pistacji i gorzkiej czekolady, czyli mojego klasycznego zestawu. Turlaliśmy się do pensjonatu niczym te kulki na naszych wafelkach, ale niczego nie żałowaliśmy. Od teraz byliśmy gotowi.

            Następny dzień rozpoczęliśmy wspaniałym wschodem słońca, choć Etna nadal nie raczyła ukazać się nam w całej swojej okazałości. Byłam wdzięczna, mimo wszystko. Zeszliśmy na śniadanie, które i tak chcieliśmy zjeść na balkonie w pokoju. Pierwsze cappuccino, pierwsze cornetto, świeży ananas, kawałek ciasta pistacjowego i śródziemnomorskie duszne powietrze przebijające się przez poranną rześkość. 

            Mimo porannej golden hour, słońce nie zatrzymało się na długo. Mimo tego postanowiliśmy zejść (dość stromymi schodami) na plażę Isola Bella, gdzie znajduje się mała wysepka, która jest rezerwatem przyrody ze względu na unikatową przyrodę. Tę atrakcję odpuściliśmy, by nieśpiesznie zrobić kilka zdjęć, posłuchać morza i muskać w dłoni gładkie kamienie na plaży. Do miasteczka postanowiliśmy wrócić kolejką linową. Przejazd trwał zaledwie kilka minut, a widoki były wspaniałe i zdecydowanie tego warte. Po drodze do pensjonatu w ramach wczesnego obiadu zatrzymaliśmy się w Bam Bar, gdzie serwują najlepszą granitę w miasteczku. Granita to nic innego jak mrożony deser na bazie wody, cukru, owoców lub innych dodatków takich jak kawa, migdały czy pistacje. Moja granita migdałowa była wybitna, ale tradycyjnie podawana do niej brioche to było maślane mistrzostwo, nie tylko świata, ale i całej galaktyki! Odrywałam pośpiesznie kolejne kawałki, by uwierzyć w ten smak. 

Isola Bella
Bam Bar

Naszym kolejnym punktem programu była wycieczka autobusem do Castelmoli, które jest położone jeszcze wyżej od Taorminy. Kupiliśmy bilet w jedną stronę, w końcu droga powrotna to tylko godzinka marszu w dół. Kiedy wysiedliśmy poczuliśmy kilka kropel spadających z góry na nasze czoła, ale nadal odpychałam w sobie myśl o potencjalnym oberwaniu chmury. Casatelmola jest otoczona wysokimi górami, widać z niej Etnę (choć tutaj muszę uwierzyć innym źródłom), a w dole morze i Taorminę. Horyzont wydawał się nagle taki malutki i odległy. Wąskimi uliczkami postanowiliśmy zobaczyć ruiny zamku Castello, które są bardzo popularnym punktem widokowym i niestety – tutaj też zmuszona jestem odwołać się do tych, którzy przybyli, zobaczyli i zwyciężyli. Nam tej szansy pogoda nie dała. Innym interesującym obiektem w Castelmoli jest Bar Turrisi, znany z wszechobecnie atakujących nas dekoracji w postaci… penisów. O tym, dlaczego przeczytacie na blogu Italia by Natalia, nie chciałabym się tutaj powtarzać. Wtedy już mocno padało, dlatego postanowiliśmy umoczyć jeszcze bardziej smutki w aperitivo i zatrzymaliśmy się w tym barze by coś przekąsić. Pierwszy Aperol Spritz! Pierwsze arancino z pistacją i mozzarellą! Niestety, kiedy dotarłam do środka ryżowej kuleczki wgryzłam się w bryłę lodu! Nie wierzyłam w ten fakap, poszłam zwrócić i poprosiłam o jeszcze jedno, które dostałam po bardzo długim oczekiwaniu. Zapowiadało się tak dobrze, a skończyło kompletna katastrofą. Jak nie bryła lodu, to poparzone podniebienie. Spieszyliśmy się na autobus, dlatego musiałam dokończyć arancino na zewnątrz. Jeśli istnieje deszczowe piekło, to właśnie w nim tonęliśmy. Widzieliśmy na przystanku, że jest więcej osób niż miejsc w autobusie, więc wraz z otwarciem drzwi do pojazdu kierowca oznajmił, że wpuszcza jedynie pasażerów z biletem zakupionym wcześniej! O spacerze do Taorminy nie było mowy. Byliśmy przemoczeni do ostatnich szwów w naszych ubraniach. Wraz z nami na lodzie zostało jeszcze czterech reprezentantów młodzieży z Holandii i bodajże Słowenii. W barze Antico Caffe San Giorgio na głównym placu zamówiliśmy taksówkę, która zawiozła nas do Taorminy. Trochę śmieszki, trochę nie wiedziałam, czy na mojej twarzy jest faktycznie tylko deszcz. 

Bar Turrisi

Pociąg do Syrakuz mieliśmy dopiero po południu, dlatego skorzystaliśmy z okazji i zwiedziliśmy teatr grecki, do którego wstęp był płatny. Muszę przyznać, że widok z góry na cały obiekt zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Przedpołudnie było dla nas łaskawe, ciepłe i słoneczne, podobnie jak nasze nastroje. Byliśmy już przygotowani na kolejny etap przygody. Autobusem dostaliśmy się na stację kolejową w Naxos. Podejrzewam, że był to jeden z piękniejszych dworców kolejowych w środku jaki kiedykolwiek widziałam. Podróż do Syrakuz trwała około dwóch godzin. Na dworcu czekali na nas właściciele mieszkania, które wynajęliśmy na 3 noce. To był wspaniały gest ze strony tej pary. Obwieźli nas dookoła całej wyspy Ortigia, która jest częścią Syrakuz. Pokazali nam, gdzie pójść, co zobaczyć, gdzie się zatrzymać i nabrać wilgotnego powietrza do płuc. Oddychać Sycylią. Już w samochodzie wiedziałam, że przepadłam i zostawię tam kawałek siebie. 

Cdn.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s