Moja lista ulubionych miejsc w Islandii zaczyna się niebezpiecznie wydłużać. Żeby jakaś lokalizacja mogła się na niej znaleźć, powinna spełniać jedno najważniejsze kryterium: muszę chcieć tam wrócić. Choć niekoniecznie tam wrócę. Ale mam przynajmniej w sobie to pragnienie. Świat jest duży i aż chciałoby się dodać niestety zbyt duży. Trudno jednak znaleźć jakiś punkt odniesienia, by określić kiedy byłby „w sam raz”…
Heimaey i miasto Vestmannaeyjar
Ale ja nie o tym. Choć gdybym zaczęła otwierać puszkę z niezrealizowanymi marzeniami podróżniczymi, otwieracz pewnie by się przestraszył i natychmiast zwiał z powrotem do szuflady. Powoli realizuję małe cele z islandzkiej listy, a jednym z nich było wzięcie udziału w biegu trailowym „The Puffin Run” na wyspie Heimaey, która jest częścią archipelagu Vestmannaeyjar. Wśród Islandczyków krąży nieśmiała opinia, że jechać na Vestmannaeyjar, to trochę jakby jechać za granicę. Wyspa Heimaey – jedyna zamieszkiwana przez cały rok – jest bardzo prężnym i wręcz samowystarczalnym ośrodkiem. Zyskała szczególną aurę nadzwyczajności po erupcji w 1973 roku, w wyniku której powstała góra Eldfell. Ale o tym za chwilę.

Vestmannaeyjar to zarówno nazwa archipelagu, jak i nazwa miasta, które leży na największej wyspie Heimaey. Na archipelag składa się 15 wysp i znajduje się on na południu Islandii. Miasto Vestmannaeyjar liczy około 4.300 mieszkańców. Wyspy powstały w wyniku erupcji wulkanicznych 10.000-12.000 lat temu. Jest to nadal aktywny obszar wulkaniczny, w którym pod i nad powierzchnią oceanu znajduje się 70-80 wulkanów. Ostatnia wyspa, Surtsey, powstała w wyniku erupcji w latach 1963-1967 i jest najdłuższa w historii całej Islandii. Nazwa Vestmannaeyjar wywodzi się od staronordyjskiego słowa „Vestmenn” (ludzie zachodu), które oznaczało osiadłych tam wygnańców i uciekinierów z Irlandii – Íra Vestmenn. Pierwszym osadnikiem na wyspie Heimaey był Herjólfur Bárðarson, który zamieszkiwał w dolinie dziś nazywanej Herjólfsdalur. Początek stałego osadnictwa szacuję się na rok 920.
We wczesnym średniowieczu wyspy znajdowały się w rękach pojedynczych farmerów. Od XV w. weszły w posiadanie korony norweskiej, a następnie duńskiej, choć wyspiarze mogli cieszyć się innym obowiązującym systemem prawnym niż reszta Islandii. Wyspy należały do królestwa Danii do 1874 roku i generowały jeden z największych dochodów dla korony dzięki połowom ryb.
Jednym z najtragiczniejszych wydarzeń w historii archipelagu była inwazja piratów berberyjskich z Północnej Afryki w 1627 roku. Trzystu piratów dotarło na Heimaey gdzie dokonywali rozbojów, kradzieży, plądrowali farmy, palili zarówno domostwa, jak i kościoły. 242 z 500 mieszkańców Heimaey porwano i wywieziono do Algierii i większość z nich nigdy nie wróciła na do Islandii. Podczas najazdu mieszkańcy ukrywali się w jaskiniach oraz wśród klifów. Jednym z miejsc, które przypominają o tym wydarzeniu jest jaskinia Hundraðmannahellir, czyli „stu ludzi”, w której miała się ukrywać przez najeźdźcami setka mieszkańców Heimaey. Niestety zdradził ich pies, który węszył dookoła i przyciągnął piratów. Jaskinia znajduje się w okolicach pola golfowego, jednak nie można jej zwiedzać.


Tym, co naznaczyło na długie lata wyspę Heimaey i pozostawiło nadal niezagojoną ranę szczególnie wśród starszych mieszkańców, zarówno tych obecnych jak i wcześniejszych, którzy nie powrócili już na wyspę była erupcja wulkanu, która została nazwana Heimaeyjargosið. Była pierwszą erupcją na Islandii, która zdarzyła się w regionie zamieszkanym. Trwała od 23 stycznia do 3 lipca. W jej wyniku powstała góra Eldfell (ognista góra).
Erupcja była niespodziewana, na dwie doby przed nią miały miejsce trzęsienia ziemi, ale były one nieodczuwalne dla mieszkańców. Słabe wstrząsy na Islandii są normalnym zjawiskiem, bowiem wyspa trzęsie się cały czas. Tego dnia nic nie zapowiadało nadchodzącego wybuchu. Około godziny 2 w nocy na wschodnim zboczu góry Helgafell otworzyła się szczelina, z której wypłynął strumień lawy o długości 1500 m, zaledwie kilka kilometrów od centrum Heimaey i 200 m od Kirkjubær, gdzie znajdował się kościół. Szczelina, która przecinała wyspę na całej długości, powiększała się i wypływała z niej zjawiskowo lawa. Następnie obszar aktywności przeniósł się 800 m od Helgafell.
Niemal bezzwłocznie zarządzono ewakuację całej ludności. Lawa płynęła już w stronę wschodniej części miasta, a opady popiołu były bardzo intensywne, dlatego ewakuacja do Þorlákshöfn była konieczna. Z powodu wcześniejszych sztormów, większość jednostek rybackich pozostawała w porcie, dlatego akcja przebiegła szybko i bardzo sprawnie. Mieszkańcy mogli zabrać ze sobą tylko rzeczy osobiste. Pierwszy statek wypłynął już w pół godziny po wybuchu. Osoby starsze, pacjenci szpitala i inni, którzy nie mogli ewakuować się drogą morską polecieli samolotem. Warunki pogodowe były sprzyjające, dlatego w 6 godzin wyspę opuściło aż 5300 mieszkańców! Na miejscu pozostało około 200-300 osób, które przeprowadzały niezbędne czynności porządkowe, ocalenia mienia, itd.
Budynki w pobliżu szczeliny zostały zniszczone przez lawę, opadające popioły oraz materiał piroklastyczny. Niekorzystny kierunek wiatru zawiewał to wszystko w stronę miasta. Kiedy lawa zaczęła wpływać do portu obawiano się, że wyspa zostanie odcięta od świata i dodatkowo zniszczy przemysł rybacki, który jest głównym dochodem Vestmannaeyjar. Postanowiono schładzać lawę wodą morską. Był to proces powolny, ale wydajny, ponadto po kilku dniach erupcji tempo emisji lawy malało. Do 1975 roku na wyspę powróciło 80% mieszkańców. Nie wszyscy bowiem potrafili się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Opowiadają o tym m.in. w filmie dokumentalnym Accepting the Volcano (Uppgjör við eldgos), który można obejrzeć na portalu Vimeo uiszczając małą opłatę. Dzieci wysyłano do Norwegii na kilkutygodniowe kolonie, podczas których rodzice oczyszczali Heimaey z lawy i popiołów. Koszty odbudowy wyspy pokryła pomoc międzynarodowa, jak i Islandczycy płacąc specjalny podatek. W wyniku erupcji powierzchnia Heimaey zwiększyła się o 20% (2,5 km3).

To wszystko bardzo się we mnie tliło, kiedy zobaczyłam po raz pierwszy pole lawy, gdzie w miejsce ulic wciśnięte zostały tabliczki z ich nazwami. Domy, które spoczywały kilkanaście metrów pod ziemią również zostały upamiętnione kamieniami z tablicą informacyjną. W mieście ustawiono słupy wskazujące poziom popiołu. Znajdziemy też malunki na chodniku upamiętniające Heimaeyjargosið. Podczas gdy obok życie toczy się dalej, patrząc na wschód i widząc Eldfell, który bynajmniej nigdzie się nie wybiera – nie da się zapomnieć o sile natury od której Islandczycy są tak zależni.
Jednym z głównych punktów naszego przyjazdu było spełnienie mojego (kolejnego…) biegowego marzenia. The Puffin Run to bieg trailowy (czyli również na wszystkich innych powierzchniach niż ulica) o dystansie 20 km, który odbywał się 8 maja. O tym biegu słyszałam już w islandzkich mediach sporo, głównie to, że jest on niezapomniany. To nagłe zmiany krajobrazów, bieg przez pole golfowe, pod klifami, po plaży (piaszczystej jak i kamienistej), obok płyty lotniska, półwysep Stórhöfði, centrum wulkanu i pola lawy. Dzięki niemałym przewyższeniom można było podziwiać w oddali małe wysepki należące do archipelagu. Pogoda sprzyjała, było chłodno, ale w miarę słonecznie i co najważniejsze: niemal bezwietrznie. Moje skojarzenie z wyspami nigdy nie było zbyt miłe. Byłam mocno uprzedzona dzięki opinii, że życie na Vestmannaeyjar płynie spokojnie, ale w porywach wiatru do 20m/s… Wystarczył jeden weekend, żeby to odczarować, co nie zmienia faktu, że być może był to wyjątek od reguły.

Na Heimaey dostaliśmy się promem Herjólfur, który wypływa z portu Landeyarhöfn. Samochodem z Reykjavíku jedzie się około 2 godziny. Rejs trwa około 35 minut, można na pokład zabrać również samochód. My to zrobiliśmy, ale jak się okazało raczej niepotrzebnie. Nasz hotel znajdował się w centrum miasta, a start biegu był tuż za rogiem. W trakcie biegu zwiedziłam całą wyspę dookoła, podobnie jak Ari, który nie brał udziału w zawodach, ale dzielnie truchtał po wyspie, żeby mnie złapać w kilku miejscach i kibicować, za co jestem mu ogromnie wdzięczna. W związku z tym, że widzieliśmy już wiele, zrezygnowaliśmy z objechania całej wyspy i tego pięknego sobotniego popołudnia postawiliśmy na gastroturystykę. Odwiedziliśmy lokalny browar The Brothers Brewery oraz pizzerię Pítsugerðin, gdzie serwują podobno najlepszą pizzę na Islandii, ale podejrzewam, że recenzujący nie poznali prawdziwej pizzy neapolitańskiej w Flatey, stąd to małe nieporozumienie. Śniadania sponsorowała piekarnia Vigtin Bakhús, która klimatem i wypiekami wygląda na młodszą siostrę kultowej już miejscówki Brauð&Co. Muszę przyznać, że ich precel powalił mnie na kolana. Był słony, miękki i puszysty – taki jak najbardziej lubię!
Poprzedniego wieczoru jedliśmy kolację w bardzo popularnej wśród lokalsów restauracji GOTT. Z pewnością więcej uciechy z menu mieliby wszystkożercy, ale burger z kalafiora z frytkami z batata bardzo nam smakował, choć mógł być trochę cieplejszy. Niestety nie udało nam się zamówić stolika w restauracji Slippurinn, która serwuje lokalne sezonowe potrawy w duchu slow food. Możliwe, że jest to nawet jedna z najlepszych restauracji na Islandii. Mamy zatem powód, żeby na wrócić na Heimaey.

Powrotny prom mieliśmy w niedzielę około godziny 16, dlatego korzystając w pięknej pogody postanowiliśmy wspiąć się na czerwoną górę Eldfell, z której roztacza się przepiękny widok nie tylko na Heimaey, ale również na cały archipelag. Dopiero ta perspektywa pozwoliła mi dostrzec nie tylko rozmiary tragedii z 1973 roku, ale również piękno natury, która jest nieobliczalna. Kapryśna i niebezpieczna, ale też łagodna, urzekająca, litościwa i fascynująca w swojej grozie.
Sama ścieżka jest dość łatwa, ale trzeba uważać na luźne kamienie. W środku krateru znajduje się duży krzyż, który ma upamiętniać erupcję. Zginęła w niej jedna osoba. Był to mężczyzna, który zatruł się gazami pochodzącymi z wulkanu. Na Heimaey znajduje się również muzeum poświęcone temu wydarzeniu (Eldheimar), ale niestety nie zdążyliśmy go odwiedzić, poza tym cały czas mieliśmy przepiękną pogodę, z której grzech byłoby nie skorzystać. Vestmannaeyjar słyną również z kolonii maskonurów, które można obserwować w sezonie, ale było jeszcze zbyt wcześnie i nie widzieliśmy ani jednego.

Weekend wokół biegu The Puffin Run jest jednym z najbardziej tłumnych na wyspie i jest nieśmiałym otwarciem sezonu turystycznego. Kolejną ważną imprezą dla mieszkańców jest festyn Goslokahátíð, który odbywa się w weekend po 3 lipca i upamiętnia zakończenie erupcji na Heimaey. Wisienką na torcie jest narodowy wręcz festiwal Þjóðhátíð, który odbywa się w pierwszy weekend sierpnia (Verslunarmannahelgi). Przyjeżdża na niego tysiące Islandczyków w całej gamie pokoleń. Punktem kulminacyjnym festiwalu jest niedzielny koncert na górce w dolinie Herjólfsdalur, podczas którego na scenie występują najpopularniejsze gwiazdy islandzkiej muzyki.

Dobrnęliśmy do końca opowieści o Vestmannaeyjar. Muszę przyznać, że mieliśmy szczęście do pogody, bo jestem w stanie uwierzyć, że archipelag może być w sztormie nieznośny. Lato dobrze się jeszcze nie zaczęło, a ja już zdążyłam odwiedzić tak wspaniałe miejsce. Myślę, że zdjęcia mówią wszystko to, czego ja przekazać Wam nie mogę. Szczególnie interesujące było to, że w ten sam dzień, w którym wracaliśmy z Heimaey mieliśmy odbyć wyprawę na aktywny wulkan w Geldinagadalur. Widzieliśmy siłę natury w akcji i po wszystkim. Przez cały czas zadawałam sobie tylko pytanie w jakim miejscu przyszło mi mieszkać przez ostatnie pięć lat. Odpowiedzi nadal szukam. Z pełną świadomością, że pewnie nigdy jej nie znajdę.
