Smak tęsknoty

dnia

Kiedy jestem w Polsce czuję co najmniej dwa razy silniej. Przeżywam każdy kęs, jakby był moim ostatnim. I choć słowo chleb występuje w słownikach na całym świecie, to każdy z nas, na dobrowolnym wygnaniu wie, że chleb i chleb to dwie różne rzeczy o tej samej nazwie. Podobne przykłady można mnożyć. Postanowiłam wybrać z mojego słownika nostalgii kilka smaków, które czuję w całym swoim ciele, kiedy przywołuję je będąc już na wyspie. Niektóre z tych rzeczy mogłabym zrobić sama, kupić w „polaku”, a najlepiej przestać o nich myśleć. Po te smaki po prostu jeździ się do rodzinnego domu i nic tego nie zastąpi.

Ogórki małosolne

Gwoli ścisłości: mojej mamy. Kiszą się w brązowej kamionce na blacie kuchennym lub parapecie i czekają na pierwszą kanapkę ze swoim udziałem, najlepiej w połączeniu z żółtym serem lub jajkiem. W niedziele i święta nawet z wszystkim naraz. Uwielbiam kiszonki praktycznie od zawsze, małosolne zaczęłam doceniać dopiero po wyprowadzce. Ogórki gruntowe na Islandii pojawiają się rzadko, kosztują pół złotej obrączki i nie wiem, czy przy tych temperaturach w ogóle się da. Pragnę wspomnieć, że jak w każdym islandzkim domu, w moim również są przeciągi – otwarte okna przy włączonym ogrzewaniu, czyli standard. Skoro my nie możemy się ukisić, to co dopiero ogórki…

Twaróg wędzony

Twarogu na Islandii nie uświadczysz. Choć óhrært skyr może go trochę przypominać w konsystencji, to na pewno nie w smaku, gdyż jest zdecydowanie kwaśniejszy. Zdarza mi się go użyć do serników, ale jak wiemy – to nie to samo. Hitem ostatnich lat jest dla mnie twaróg wędzony, który jem na kilka sposobów. Z pomidorem, ogórkiem kiszonym, kwaszonym, świeżym, małosolnym, a nawet uwaga: z dżemem. Jak z dżemem to z masłem, jak na słono to smaruję chleb łagodną musztardą. To chyba jedno z najsilniejszych kulinarnych wspomnień z Polski i od jakiegoś czasu jedyna rzecz, która zawsze musi znajdować się w lodówce, kiedy przyjeżdżam.

Śliwki węgierki

Śliwa domowa, inaczej węgierka zwykła na emigracji staje się nagle niezwykła. Nagle chcesz robić crumble, czyli owoce pod kruszonką, ciasto drożdżowe, czy po prostu zetrzeć swoje klocki hamulcowe wgryzając się w kolejne i kolejne soczyste owoce. Pamiętam u schyłku któregoś lata udało mi się kupić już bardzo dojrzałe, odkształcające się  w rękach, soczyste i najbardziej słodkie na świecie węgierki za niespełna 2 zł na targowisku miejskim. I to był jedna z tych najlepszych inwestycji we wspomnienia.

Pomidory

Kiedyś pewna turystka ze Stanów Zjednoczonych powiedziała mi, że jej znajomy przywiózł ze sobą w plecaku na pamiątkę… islandzkie pomidory. Bo tak mu smakowały. Najlepsze jakie jadł w życiu. Oczywiście to całkiem możliwe, bo nie próbował jeszcze polskich w pełni sezonu.
Jako dziecko nie lubiłam pomidorów. Patrzyłam niemalże z obrzydzeniem na kanapki mojej siostry uwieńczone plasterkami rozwalającego się pomidora i wody, która ślizgała się po plasterku szynki. Sama dumnie ozdabiałam moją kolację keczupem! Przecież keczup to nie pomidory. Przeszłam długą drogę, żeby docenić pomidory. Nie wiem dokładnie kiedy to się stało, ale przybrało na sile w ostatnich latach i nie wyobrażam sobie pobytu w Polsce bez pomidorów, nawet jeśli kosztują poza sezonem tyle, że musiałabym sprzedać jakiś organ w ciele (tylko nie oczy – są już bardzo kiepskiej jakości) i nie smakują tak, jak w sierpniu.
Islandzkie pomidory, które można kupić w supermarketach nawet w połowie nie są tak aromatyczne. Czasem udaje mi się kupić na w ogródku Jólahúsið, czyli Domku św. Mikołaja w Hrafnagil bardzo smaczne i krwistoczerwone, wręcz słodkie jak cukierki i cofam się wspomnieniami do pomidorów z obornickiego targu.

Chleb

W Polsce w mojej krwi płynie gluten. Nieważne, czy pochodzi z mąki pszennej, żytniej, razowej, czy oczyszczonej, naprawdę guzik mnie obchodzi zawartość błonnika w każdej skibce, czy bułce. Zakładam, że mlecznym rogalu nie ma go wcale. Ale to on, posmarowany grubą warstwą masła sprawia mi tyle radości i umila domowe poranki. Na Islandii jem chleb najczęściej jeśli sama go upiekę. Nie umiem w zakwasy, więc bawię się w drożdże, ale najpiękniejsze w Polsce jest właśnie to, że nie muszę tego robić! Wystarczy, że pójdę do lokalnej piekarni, która od kilkudziesięciu lat żywi całą gminę i kupić dobry chleb, jednocześnie nie wyszczerbiając wiele z oszczędności życia. Na szczęście na Islandii wiele się zmienia. Dotarła moda na zakwas, chleby tzw. artisanal, światowe wypieki (croissanty i inne laguny), a w niektórych piekarniach zauważyłam spadek ładowanego cukru w drożdżówki. Przynajmniej wolę wierzyć w to, niż w moją rosnącą tolerancję dla węglowodanów prostych.
W ojczyźnie chleb mi smakuje najlepiej. W Polsce mam zawsze ochotę na kanapkę. Na Islandii niekoniecznie.

Pączek z różą.

Przetwory

Buraki w słoiku, dżem porzeczkowy mojej Babci, ogórki po warszawsku, ogórki w zalewie z curry, konfitura z węgierek, papryka konserwowa – to smaki mojego rodzinnego domu. Każdy takie ma, choć pod pokrywką słoika może znajdować się co innego, a jeśli nawet będzie to samo, to będzie po prostu inaczej smakować. Nawet kanapka ze znanym składem, ale zrobiona w innym domu smakuje inaczej. Babciny dżem porzeczkowy był czasem tak kwaśny, że niechętnie go zajadałam jako dziecko, ale teraz nie wyobrażam sobie lepszego połączenia wraz z twarogiem wędzonym na pszennej bułce.

Truskawki

Trzeba pisać więcej?
U jednej Babci w czerwcowe weekendy królowała wielka micha truskawek zalanych galaretką i podawana z bitą śmietaną, a u drugiej Babci jasny biszkopt ze śmietaną truskawkową i truskawkami, zarówno w środku jak i na wierzchu, ozdobiony kleksami z gorzkiej czekolady od Goplany. Miseczka truskawek z cukrem. Truskawki pod kruszonką. Tylko truskawki. Aż truskawki.

Chrupki kukurydziane. Paluszki Juniorki. Stety, niestety, to nie tylko wspomnienia z dzieciństwa. To składniki mojej polskiej diety nawet teraz, kiedy dorosłość zdążyła już dawno zapukać do moich drzwi.

Moja sentymentalna podróż dobiegła końca. Nie skłamię, jeśli powiem, że zrobiłam się wyjątkowo głodna. Nie tylko tych smaków, ale też ludzi, którzy je tworzą. Lub tworzyli.
Nie zawsze chętnie odtwarzam polskie smaki, bo one będą inne. Będą tu, a nie tam.
Zaczynam łatać te dziury, gdy ląduję na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Niestety te naprawy nie wystarczają na wieczność, ale póki co są w miarę regularne. I tego sobie życzę w dniu 2 maja – Dniu Polonii i Polaków za Granicą.

Reklama

2 komentarze Dodaj własny

  1. roma pisze:

    To nie jest tekst dla ludzi na diecie. I nie wystąpiły rogaliki z 11 listopada🥐 Fajnie. Idę coś zjeść😉

    Polubienie

    1. vikingaland pisze:

      Ahh… ten artykuł musiał mieć jakieś granice 😀 Smacznego! 🙂

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s