Nie wierzę, że zmiana 0 na 1 realnie „coś” zmieni. Dziwiłam się wszystkim, którzy tak gorliwie żegnali rok 2020 jakby mieli nadzieję na to, że koronawirus zwinie manatki 1 stycznia. Bo przecież jest gorzej niż wiosną, tylko ten strach nagle jakiś mniejszy. Trzęsący portkami w marcu teraz śmieją się ze szczepionki, więc wiecie – moim nienaukowym i pewnie nikomu niepotrzebnym zdaniem: nie wygrzebiemy się z tego tak szybko, jak niektórym się wydawało.

Lubię podsumowanie roku. Lubię zapisywać na kartce nowe postanowienia. Bo jak coś mam na papierze, to żaden czort tego nie wymaże, bo nawet po korektorze zostaje ślad. (Ale to był koszmar w podstawówce, jak te strony w zeszycie się kleiły i ręka skazana na leworęczny los walczyła z mydłem, a nawet o zgrozo, niekiedy z pumeksem, by doczyścić to suche białe zmieszane z niebieskim tuszem). Żeby jednak coś dobrze zaplanować, trzeba przyjrzeć się osiągnięciom i porażkom z poprzedniego zaplanowanego okresu, właśnie tak! Tego nauczyła mnie Pani Swojego Czasu, z którą zresztą sporo ostatnio pracuję w temacie oswajania lęku przed działaniem i zmianą.
Rok 2020 był zdecydowanie trudny dla ekstrawertyków, osób żądnych przygód, delikwentów niepotrafiących usiedzieć w jednym miejscu na czterech literach, czy zwyczajnie miłośników chodzenia do kina i teatru. Nie identyfikuję się ze wszystkimi tymi grupami, bo sama się zastanawiam, czy nie powinnam zrobić jakiegoś testu diagnozującego introwertyczność. Wszystko zamknięte? Presja „robienia czegoś na mieście” zrobiła puff i nareszcie zniknęła. Wyrzuty sumienia przez nadmierne leżenie na kanapie? Nawet nie próbuję. Bo wiecie, prawda jest taka, że moje życie w dobie zarazy praktycznie się nie zmieniło. Moja islandzka egzystencja ogólnie płynie spokojnie i bynajmniej w niezbyt towarzyskim tonie. Nie narzekam, ale mam chwile słabości.
Na Islandii nie wprowadzono oficjalnie lockdownów, zachęcano do pozostania w domu, nieodwiedzania starszych osób, pracy zdalnej. Zamknięto siłownie i baseny, co jednak okazało się sporym ciosem dla narodu. Odwoływano konfirmacje, śluby, chrzty. Nauczanie zdalne było praktykowane tam, gdzie tylko to było możliwe. Turystyka ciągle wykrwawia się wolno acz stabilnie. Mogłam biegać bez maseczki, ba, wiosną nawet nie trzeba było nosić maseczek w zamkniętych pomieszczeniach. Sklepy pozostawały otwarte, choć z limitami osób. Dostanie się do przychodni/szpitala graniczyło z cudem – teleporada, piękna rzecz! „Weź parkodin* i idź spać”.

Styczeń rozpoczęliśmy wegańskim wyzwaniem – Veganuary, o którym pisałam tutaj. Przekonaliśmy się, że to żaden problem, a kiedy dołączyła do nas najnowsza książka Marty Dymek, znanej szerzej jako Jadłonomia, nasze kubki smakowe dosięgnęły jakiegoś kosmosu. Mój islandzki wybranek serca i rozumu tak zajada wegańskie ruskie, że za każdym razem wybałuszam oczy ze zdumienia z jaką radością odsmaża je na patelni! Bo chyba nie muszę wspominać, że w tym roku powtarzamy to już-nie-wyzwanie, lecz miłą odmianę od skyru. W lutym pojawiła się propozycja napisania książki „Codziennie jest piątek”, która ukazała się w październiku nakładem wydawnictwa Pascal. Razem z dziewczynami przyjrzałyśmy się tematowi szczęścia w krajach nordyckich. Niby szaro, deszczowo, ciemno i śnieg po pachy, ale ich mieszkańcy uważają się za zadowolonych z życia i od lat są w czołówce wszelkich rankingów mierzących poziom szczęścia. W moim rozdziale rozprawiłam się między innymi z zagadnieniem basenów, słodyczy i więzi z naturą, która praktycznie wyznacza rytm życia Islandczyków w danych porach roku. Docenianie małych rzeczy, poczucie bliskiej więzi i wysokie zaufanie społeczne to kilka z elementów, które prowadzą ludzi Północy na szczyty tychże rankingów. O „obsłudze szczęścia” w praktyce przeczytacie w naszej książce. Samo pisanie było dość zwariowanym procesem, ekscytacja mieszała się ze strachem, ale ostatecznie zrodziła się z tego procesu duma.
Mroźne święta wielkanocne spędziliśmy na Islandii, choć bilety lotnicze do Polski były kupione już od stycznia. Pusta Islandia miała jednak swoje zalety. Nigdy nie zwiedziłam tyle nowych miejsc na wyspie i mamy zamiar robić to dalej! Liczba turystów skutecznie mnie odrzucała. Chyba nawet czekałam na to, aż Islandia przestanie być modna i tłumy trochę się rozrzedzą. Ale z perspektywy czasu myślę sobie, że to pobożne życzenia, które nigdy się nie spełnią. Kiedy podróżowanie będzie znów łatwe, jednym z pierwszych kierunków dla wielu będzie właśnie „amazing bjutiful Iceland”. Pieniądze zaoszczędzone na miejskich rozrywkach ulokowaliśmy w atrakcyjnych ofertach hotelowych i zwiedziliśmy wschód i południe oczami przeciętnego turysty. Pogoda nas rozpieszczała. Islandia nas rozpieszczała! Będąc przestrzenią, w której można oddychać pełną piersią. Będzie mi smutno, kiedy to się skończy, choć turystyka dała mi pracę. Ale też ją odebrała.
Latem zmagałam się też z dwoma kontuzjami, które sparaliżowały moje treningi i prawie całe przepiękne lato spędziłam na oglądaniu innych biegaczy przez okno. Tutaj podziękuję pandemii za odwołanie wszystkich zawodów, w których miałam wziąć udział, bo i tak bym została w domu. Bieganie zastąpiłam spacerami, a nawet lekkimi trekkingami. Jednym z moich marzeń była wycieczka do doliny Hraun: Hraundalur, skąd mogliśmy podziwiać przepiękne formacje skalne Hraundrangar, które są jednym z moich ulubionych islandzkich obrazków jak z pocztówki.

Na południu po raz pierwszy wykąpaliśmy się się gorącej rzece Reykjadalur nieopodal Hveragerði i zdobyliśmy Esję. Udało nam się objechać część półwyspu Reykjanes.


Przełom sierpnia i września udało nam się spędzić w Polsce, przy najmniej uprzykrzających rzyć obostrzeniach. Jedyne co bym zmieniła, to dodałabym kilka stopni na termometrze i mniej wiatru, ale przecież mieszkam w kraju, w którym po prostu NIE WYPADA narzekać na pogodę, bo i tak Ci zrobi psikusa. Była rodzina, było dużo wina, było nawet lenistwo, był Bałtyk przez chwilę i wspaniałe wschody słońca. Był dotyk mokrego zimnego piasku na plaży i uprane ubrania tak, że po powrocie na wyspę nadal czułam na nich zapach płynu do płukania, którego używa moja mama. Drożdżowe ze śliwką węgierką i sok z soczystych pomidorów ściekający po palcach z kanapki.

Październik był wypełniony oczekiwaniem na premierę naszej książki, bieganiem i pracą. Zapadały decyzje o kolejnych podróżach po wyspie następnego lata. Listopad przyniósł pierwszy poważny śnieg, a początek grudnia sztorm. Zmieniłam kod na 3 z przodu i chciałam odwołać Boże Narodzenie. To ostatnie się raczej nie udało, ale przetrwałam pokonując kolejne kilometry w sztormie z ciepłym prądem wiatru z południa i mrozie z północy. Kolejny Áramótaskaupið, kolejny Sylwester z Netflixem i dobrnęliśmy do ostatniej kartki w kalendarzu.

Patrząc na plany, które zapisałam sobie na początku 2020 roku wybuchłam śmiechem i z tą myślą rozrysowywałam wizję na 2021 rok. Żeby pod koniec grudnia, czytając te farmazony uśmiać się do rozpuku. Wiele dobrych rzeczy, które mi się przydarzyły w 2020 roku, były zapisane tylko w gwiazdach, ja nie miałam o nich pojęcia. Plany są po to, żeby je zmieniać, dopisywać, przekreślać. Na ich miejsce zawsze pojawi się coś innego, w przyrodzie przecież nic nie ginie. Nie spisuję minionego roku na straty, bo hej, zawsze może być gorzej! Brzmi to bardzo nieatrakcyjnie, chyba tak, jak moje plany na nowy rok, które bledną z każdym pandemicznym dniem. Ale ma w sobie krztę wdzięczności za każdą chwilę, która choć należy do przeszłości, doprowadza mnie do tu i teraz. Patrząc z dalszej perspektywy, to jest chyba najważniejsze, prawda?

*Precz z 2020! *parkodin – to taki „silniejszy” paracetamol.