Wczoraj rozpoczęłam kolejną dekadę życia i chociaż nie lubię robić podsumowań i planów, spisu sukcesów i porażek, osiągnięć i strat, to wczoraj pomyślałam przez chwilę w tych kategoriach. Nie cofałam się zbytnio do tyłu, bodajże rok, czy dwa lata. Po pierwsze, niedawno moje nazwisko pojawiło się na rynku wydawniczym dzięki książce „Codziennie jest piątek”, w której starałam się zebrać przepisy Islandczyków na dobre samopoczucie. Więcej napiszę o niej kiedy nareszcie będę ją miała w swoich rękach, bo narazie mówimy o przedmiocie abstrakcyjnym, który istnieje materialnie tylko dla Was. Ja nadal czekam na paczkę z książką, która na dniach ma się u mnie pojawić. Myślę, że podpada to pod kategorię sukcesu, a przynajmniej osiągnięcia. Po drugie, w ostatnich dniach bardzo przejęłam się tym, że po czterech i pół roku mieszkania na Islandii przekroczyłam magiczny próg z unikania islandzkich mediów (bo i tak nic nie zrozumiem), aż do: „Włącz Rás 2, „Włącz wiadomości, już siódma”, „Jest dzisiaj Á milli okkar?”, „Słuchałeś tego odcinka podcastu z szefem 66 North*? Mega mi się podobał”. Powoli zapominam jak wyglądają dziennikarze TVN-u, choć nigdy nie zapomnę jak wygląda Magda Gessler, bo tylko dla niej nadal opłacam playera…
Ta inicjacja trwa ostatnie lata i nadal się dokonuje. Wczoraj kupiłam nawet bestseller tegorocznej świątecznej powodzi książek: Snerting (Dotyk) autorstwa Ólafura Jóhanna Ólafssona, która będzie mi niedługo towarzyszyła podczas leniwych, mrocznych poranków z zieloną herbatą. Jak już skończę Miłoszewskiego i Małeckiego…
*66 North to islandzka marka odzieżowa, dzięki której możemy biegać w kilkunastostopniowym mrozie, czy spacerować w czasie sztormu.

Słuchając tych islandzkich podcastów przebiegłam wczoraj 30 km z okazji swoich urodzin. Dla niektórych może to wersja ekstremalna świętowania, dla innych nudna, ale dla mnie po prostu… moja. W kapciach z pandą, tortem od Sereny (Włoszki, która prowadzi w bibliotece kawiarnię) i popijając proseczko. Choć mieliśmy się wyrwać do stolicy na ten weekend, to postanowiliśmy zostać w Akureyri, bo tutaj nadal drżymy przed wirusem i Islandczycy uznają jakiekolwiek podróże w celach rozrywkowych za wysoce nieodpowiedzialne. Zresztą, mamy już prawdziwą zimę, więc jak już marznąć, to lepiej ze śniegiem na północy niż całować klamki zamkniętych basenów i smutnych pustych restauracji. I choć padłam o 22:00, to jestem wdzięczna za ten dodatkowy wolny dzień od pracy i ponad 3 godziny biegu po średnio odśnieżonych chodnikach w pięciostopniowym mrozie. Uważam to za kolejny sukces – że mi się po prostu chce. Chyba jestem jednak królową śniegu i dzieckiem zimy w jednym, choć od zawsze nienawidziłam czapek. Na szczęście, albo zmądrzałam na starość albo znalazłam takie, w których mi do twarzy.

Z adwentowych przekąsek pora przerzucić się na konkrety. Dziś mam dla Was przepis na świąteczne ciasto – Jólakaka, które znalazłam w dwóch wersjach. Tradycyjnej i nowoczesnej. Przepis tej pierwszej znalazłam w książce Icelandic Food and Cookery autorstwa Nanny Röngvaldardóttir, absolutnej znawczyni islandzkiej kuchni. Druga receptura pochodzi z najnowszego specjalnego wydania magazynu Gestgjafinn. Kökublað. Trudno mi przyznać, które ciasto jest lepsze. To tradycyjne przypomina mi babkę piaskową z charakterystycznym dla islandzkich wypieków świątecznych posmakiem kardamonu i przyjemnie kruszy się na talerzu, z kolei nowoczesna wersja jest napakowana bakaliami, wilgotna i niezwykle lekka. Zróbcie obie wersje i wybierzcie sami 😉
Gamaldags jólakaka – tradycyjne ciasto świąteczne (1 bardzo duża keksówka lub 2 mniejsze)
Składniki:
3 szklanki mąki
2, 5 łyżki proszku do pieczenia
1 łyżeczka kardamonu (ja użyłam ekstraktu, można użyć mielonego, bądź świeżo zmielonych ziaren)
225 g miękkiego masła lub margaryny
1 szklanka cukru
2 jajka
Pół szklanki mleka
Szklanka rodzynek (ja namaczam we wrzątku przez kilka minut, żeby nie były za twarde w cieście)
Ok. 50 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
Nagrzej piekarnik do 180 stopni i wysmaruj foremki masłem. Wymieszaj mąkę, proszek do pieczenia i kardamon (jeśli używasz przyprawy w proszku) w misce. Ubij miękkie masło z cukrem i dodawaj do masy jajka, pojedynczo, czekając aż się dokładnie wmieszają w ciasto. Dodaj suche składniki na przemian z mlekiem, w dwóch, trzech częściach, cały czas ubijając, uważając, aby go nie przebić. Wmieszaj rodzynki i skórkę pomarańczową.
Wyłóż ciasto do foremek i wyrównaj. Piecz 60-70 minut, aż do suchego patyczka. Studź w foremce 10 minut, potem wyłóż z foremki i pozostaw na kratce do wystygnięcia.

Pomarańczowa jólakaka (1 mała keksówka)
Składniki:
80 g rodzynek korynckich (kúrenur), można użyć zwykłe
30 ml likieru pomarańczowego (ja użyłam Aperolu, w wersji bezalkoholowej zapewne wyjdzie z sokiem z pomarańczy)
2 jajka, lekko roztrzepane
125 g cukru
Ziarna z połowy laski wanilii
60 ml jogurtu greckiego
75 ml oleju o neutralnym smaku
Łyżeczka otartej skórki z cytryny
Pół łyżki drobno otartej skórki z pomarańczy
30 g súkkat (to kandyzowana skórka cytryny, łatwo dostępna na Islandii, ja zastąpiłam kandyzowaną skórką z pomarańczy)
30 g posiekanych orzechów laskowych
120 g mąki pszennej
Pół łyżeczki proszku do pieczenia
Szczypta soli
Polewa – Wymieszaj w miseczce wszystkie składniki:
120 g cukru pudru
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka likieru pomarańczowego
Formę wysmaruj masłem i oprósz delikatnie mąką. Piekarnik nagrzej do temperatury 180 stopni (góra-dół). Rodzynki zalej likierem pomarańczowym i odstaw na 10 minut. Jajka, cukier i ziarenka wanilii ubij trzepaczką w dużej misce. Dodaj jogurt i olej i połącz dokładnie mieszając, następnie dorzuć skórki cytryny i pomarańczy, rodzynki razem z likierem, súkkat i posiekane orzechy laskowe i dobrze wymieszaj. Przesiej mąkę, proszek do pieczenia i sól do miski z pozostałymi składnikami i mieszaj aż do połączenia się składników. Wlej ciasto do formy i piecz około 50-55 minut aż do czystego patyczka. Wystudź w formie 30 minut po czym wyjmij z niej ciasto i przełóż na kratkę. Wyłóż polewę i udekoruj kandyzowanymi owocami, bądź posiekanymi orzechami laskowymi.