O tym, że nieładnie jest podsłuchiwać wszyscy wiemy. Niestety nie mogę się temu oprzeć. Po prostu uwielbiam słuchać Islandczyków, choć zdarza się, że nie mówią najpiękniejszą islandczyzną. W ciągu dwóch minut doświadczam sprzecznych emocji. Duma miesza się z paniką, jak wiele i jak nie wszystko jeszcze rozumiem… To akurat zrozumiałam i w duchu panu przytaknęłam. Svona sumar verður aldrei aftur. Takie lato już nigdy się powtórzy.

Nagle okazało się ile naprawdę warte są noclegi w hotelach. Branża turystyczna przypomniała sobie o Islandczykach, którzy podzielili się na dwa obozy. Jedni chętnie korzystają z „zaproszenia” do podróżowania po kraju, inni są bardziej sceptyczni. A, to teraz nas chcecie, bo kasa się nie zgadza?
Powodów do podróżowania jest wiele. Jakkolwiek nieromantycznie to brzmi, my po prostu skorzystaliśmy z okazji, że jest taniej. Zmieniliśmy samochód na, ekhem, wygodniejszy. Dla mnie istniał jeszcze jeden powód, najważniejszy. Islandia w końcu może oddychać. Choć pustki na głównej drodze nr 1 są czasem przytłaczające, non, je ne regrette rien, powiem to głośno, uwielbiam ten stan.

W piątkowe popołudnie udaliśmy się w kierunku kanionu Ásbyrgi, który z góry przypomina odcisk końskiego kopyta. W niektórych miejscach ma nawet 100 metrów wysokości. W głębi kanionu znajduje się jezioro Botnstjörn, w którego okolicach toczy się w leniwym tempie ptasie życie. Jego woda ma obłędny szmaragdowy kolor. Aby się tam dostać, od parkingu trzeba przejść ok. 10 minut spacerkiem przez brzozowy lasek. Wokół całego terenu znajduje się kilka tras trekkingowych o różnej trudności i czasie trwania. Powstanie Ásbyrgi ma dwie alternatywne wersje, jedna zapewne prawdziwsza od drugiej. Kanion został uformowany podczas co najmniej dwóch katastrofalnych powodzi, które spowodował lodowiec Vatnajökull, pierwsza z nich miała miejsce 8-10 tysięcy lat temu, druga 3 tysiące lat temu. Wtedy rzeka Jökulsá przesunęła się na wschód. Muszę się przyznać, że nie rozumiem zbyt wiele z tego geologicznego bełkotu, dlatego wolę teorię spiskową, która głosi, że Sleipnir, koń nordyckiego boga Odyna o ośmiu nogach po prostu nadepnął w tym miejscu i zostawił po sobie niemały ślad.

Lubię to miejsce, bo panującą w tym miejscu głuszę przerywają jedynie odgłosy natury. Umówmy się, w dużej mierze jedynie ptaków i wiatru. Przy jeziorze można sprawdzić siłę echa, choć ja wolę jednak tę ciszę. Usiąść na ławeczce na pomoście i chwilę pobyć w tej naturalnej izolacji.
Po wizycie w Ásbyrgi udaliśmy się nareszcie do Geosea w Húsavíku, czyli wód geotermalnych, które zostały oddane do użytku dwa lata temu. Tego lata trwa promocja 2 za 1, dlatego grzechem by było nie cofnąć się do tego miejsca, szczególnie, że miało to być nasze pierwsze moczenie chyba nawet w tym roku! Z obiektu roztacza się przepiękny widok na głębię oceanu. Krążą słuchy, że przy odrobinie szczęścia wieloryby dają tutaj niezły pokaz! Niestety, nie tym razem. Postanowiłam sobie odbić i poczuć odrobinę złudnego luksusu kupując lampkę prosecco, bowiem przy jednej z sadzawek jest takie znakomite okienko, gdzie można zakupić napoje. Bikini, bąbelki, gorąca woda… to był nadal szary, 10-stopniowy i wietrzny dzień – na Islandii.
Następnego dnia plan przewidywał podróż do Egilsstaðir. Nocowaliśmy w Guesthouse Brekka, niedaleko Húsaviku. Mieliśmy tam miłe towarzystwo, aż do czwartej nad ranem, kiedy to jagniątka rozpaczliwie poszukiwały swoich mam, akurat pod drzwiami naszego domku… Około południa dojechaliśmy do Egilsstaðir i od razu pojechaliśmy na obiad do oddalonej o kilkanaście minut jazdy samochodem farmy Vallanes, gdzie znajduje się ekologiczna uprawa warzyw i jęczmienia Móðir Jörð. Produkty tej marki można znaleźć w islandzkich supermarketach, jednak na farmie znajduje się mała, choć bardzo przyjemna knajpka, gdzie właścicielka serwuje danie dnia i zupę. Bardzo chciałam ją odwiedzić. Dostaliśmy na talerzu wszystko to, co Vallanes ma do zaoferowania: kaszę jęczmienną, smażone warzywne burgery, kiszoną marchewkę w przyprawie curry, a wszystko to podane z domowym hummusem i rukolą. Burgery i marchewka były przepyszne! Dzięki ładnej pogodzie spontanicznie zdecydowaliśmy o tym, że ruszymy już zaraz do oddalonego o 70 km Borgarfjörður Eystri, czyli stolicy maskonurów we wschodniej części Islandii.

Po drodze mijaliśmy istnie pustynny krajobraz z majaczącymi w tle wzniesieniami, które stawały się coraz bardziej majestatyczne im bliżej byliśmy u celu. Nagle zauważyliśmy stojący na środku drogi samochód. Mocno zdziwieni wyprzedziliśmy go, choć ujechaliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów i sami daliśmy mocno po hamulcach. Po prawej stronie zauważyliśmy w oddali stado reniferów.
Niedługo potem skończył się asfalt, pokonaliśmy górską drogę i zjechaliśmy do przeuroczej malutkiej miejscowości Bakkagerði, choć częściej używana jest nazwa Borgarfjörður Eystri, gdyż tak nazywa się fiord. Jest ona otoczona przepięknymi formacjami górskimi, których kształt pozostaje na długo w pamięci. Było to jedno z miejsc, gdzie człowiek zdaje sobie sprawę jaki jest mały wobec natury, dosłownie i w przenośni.

Pojechaliśmy aż do mariny, gdyż tam znajdował się cel naszej podróży: maskonury! Kiedy podeszliśmy do klifu, nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście tego dnia. Pokazywałam na prawo i lewo palcem wystrzelonym ku górze, gdzie wystawały małe białe brzuszki i pomarańczowe stópki. Z czasem pojawiało się ich coraz więcej. Port jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc do oglądania tych przesympatycznych ptaków, znajdują się tam schody, podesty i budka do obserwacji przez małe okienka z podnoszonymi szybami. Pogoda wyjątkowo nam dopisała, dlatego spędziliśmy tam dużo czasu czekając aż kolorowe dzioby wyłonią się ze swoich norek.

Wymęczeni, wróciliśmy do Egilsstaðir i postanowiliśmy odwiedzić polecaną pizzerię Askur. Niestety wspomnienie pizzy z Bergamo i napolitańskiej w Flatey w Reykjavíku na zawsze nas zepsuło i każda inna pizza jest jedynie mdłą retrospekcją. Ciasto było na zakwasie i pizza była pieczona w piecu opalanym drewnem. Całkiem przyzwoita. A że ciasto było cienkie, to zmieściliśmy jeszcze deser w odjechanym miejscu, bowiem niedaleko pizzerii znajduje się knajpa wystylizowana na prawdziwy american diner, rodem z serialu Riverdale! Zjedliśmy tam lody, posiedzieliśmy i nacieszyliśmy oczy wieczornym słońcem.
Kolejny dzień był zaplanowany „pod korek”. Zaczęliśmy od Seyðisjörður, czyli miasteczka znanego z serialu Ófærð. To właśnie tam przypływają promy z Danii, a przed niebieskim kościółkiem znajduje się tęczowa ulica, na której zdjęcie to „must have” na Instagramie, jeśli ktoś podróżuje po Islandii. Wierzę, że nie jest łatwo takie zrobić bez tłumów – mnie się udało 😉 Przyjechaliśmy tam dosyć wcześnie jak na niedzielny poranek bowiem miasto znajdowało się jeszcze w głębokim śnie. Mieliśmy je tylko dla siebie, ciszę przerywały jedynie ptaki i urokliwy wodospad, pod który można podejść. Od niego rozpoczynała się ścieżka w głąb lasku i tak zafundowaliśmy sobie krótki trail przeskakując przez parę źródełek i brudząc buty błotem. Na samym końcu, kiedy widać już było zejście na ulicę, usiedliśmy na chwilę i podziwialiśmy z góry Seyðisfjörður. Dopisałam je w mojej głowie do listy ulubionych miejsc na Islandii. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać, a ja już pragnęłam wrócić…



Naszym następnym przystankiem był Fáskrúðsfjörður, gdzie przywitał nas deszcz i bardzo gęsta mgła. To wyjątkowe miejsce o historii silnie związanej z Francją, bowiem w XIX wieku na wielką skalę francuscy rybacy przypływali do brzegów Islandii po islandzką rybę. Żeby zdać sobie sprawę jak duże było to przedsięwzięcie, w okresie około stu lat (1828-1930) zatonęło aż 400 statków a morze ocean pochłonął aż 5000 ofiar. Aby zapewnić lepsze zaplecze medyczne dla francuskich przybyszów, na przełomie XIX i XX wieku wzniesiono w miasteczku m.in. szpital, kaplicę, dom lekarza i kostnicę. Francuski szpital był pierwszym szpitalem na Islandii i posiadał bardzo nowoczesny sprzęt jak na te czasy. Z upływem lat budynek niszczał i dosłownie w ostatniej chwili, w 2006 roku Minjavernd, instytucja zajmująca się kulturalnym dziedzictwem narodowym, zdecydowała o odrestaurowaniu i powrocie na swoje miejsce wszystkich budynków należących do tego kompleksu. Bowiem w 1939 szpital został rozebrany i przeniesiony drogą morską do Hafnarnes, rybackiej wioski po drugiej stronie fiordu, gdyż brakowało tam mieszkań. Budynek służył również jako szkoła. Opustoszał w 1960 roku. Przywrócony został ostatecznie na swoje miejsce w 2010 roku.
Obecnie w budynku znajduje się Foss Hotel i jest on połączony podziemnym tunelem z Domem Lekarza, gdzie znajduje się Muzeum Francuskie. Wstęp do niego kosztuje 2100 isk, czyli ponad 60 złotych. Dzięki interaktywnemu ekranowi poznaliśmy początki francuskich ekspedycji, ich przebieg oraz historię budowy obiektów, które służyły nie tylko rybakom, ale również lokalnej społeczności. W piwnicy mogliśmy zobaczyć jak wyglądała kajuta na francuskich statkach, a odgłosy szumiącego oceanu i komputerowe fale na ścianach dookoła sprawiły, że poczuliśmy się cofnięci sto lat wstecz i razem z żeglarzami dzieliliśmy ich trudy i znoje. Ostatnim punktem zwiedzania w budynku jest krótki film dokumentalny, w którym pokazano akcję odbudowywania niszczejących obiektów. Później nasza przewodnik, Fjóla, zaprowadziła nas do malutkiej kaplicy, która niestety nie przetrwała do dziś w niezmienionym kształcie, ale została częściowo odwzorowana dzięki starym fotografiom.

Co roku pod koniec lipca w Fáskrúðsfjörður odbywają się Dni Francuskie, czyli miejski festyn, podczas którego kulturalne wydarzenia mają na celu upamiętnienie tego okresu w dziejach miasteczka. Niestety w tym roku, z wiadomych przyczyn, zostały odwołane… Warto również wspomnieć, że nazwy ulic są również przetłumaczone na język francuski.
Na pożegnanie Fjóla, przesympatyczna i oddana misji, jaką jest rozpowszechnianie i pielęgnowanie wspólnej francusko-islandzkiej historii, zrobiła nam pamiątkowe zdjęcie, ponieważ dokumentuje każdą wizytę. Tak znaleźliśmy się na facebookowej stronie Francuskiego Muzeum 🙂 Wskazała nam również miejsce, w którym znajduje się francuski cmentarz, na którym leży co najmniej 49 francuskich żeglarzy. Panuje tam przejmujący klimat. Przy wejściu na ścieżkę powiewa tam francuska flaga. Dróżka wiedzie nas w dół, prawie do wybrzeża. Cisza, powoli otwierający się fiord, słońce wyszarpujące się ze szponów mgły. I białe krzyże, niektóre bezimienne, jako świadkowie przemijających zim.

Po tej wizycie pojechaliśmy do Skriðuklaustur, gdzie znajduje się ciekawy pod względem architektonicznym budynek, wzniesiony przez islandzkiego pisarza, Gunnara Gunnarssona (1889-1975), który po kilkuletnim pobycie oddał dom w ręce islandzkiego rządu. Powstał w tym miejscu ośrodek kultury i nauki. Niestety nie zdążyliśmy już go zobaczyć od środka, ponieważ moje oczy przykuł napis Klausturkaffi i „ciastowy bufet”, czyli płacisz 2500 isk i jesz ile chcesz, pijesz kawy ile chcesz. Trafiłam do raju. Trochę tego, trochę tego i tak zliczyłam cztery wycieczki do stołu. Malinowy skyrnik, czekoladowe „raw cake”, czyli wegańskie ciasto bez pieczenia, ciasto daktylowe, cytrynowe, karmelowe, beza, kleinur… Och! Starałam się nie przesadzić, ale skyrnik wjechał dwa razy. Ups! Ale non, je ne regrette rien, kolejny już raz.


Naładowani jedynymi słusznymi węglowodanami ruszyliśmy pod górę zobaczyć wodospad Hengifoss, jeden z najbardziej rozpoznawalnych na Islandii. Prowadzi do niego dość stroma ścieżka, nie zabezpieczona po bokach żadnymi barierkami, ale bardzo malownicza. Im wyżej się wspinaliśmy, tym piękniejszy roztaczał się przed nami widok na jezioro Lagarfljót i obficie zalesione okolice Egillstaðir. Niestety z powodu uszczerbku na zdrowiu i ograniczonych możliwościach motorycznych (wykręcona stopa podczas spaceru w Skriðuklaustur) nie podeszliśmy pod sam wodospad, jedynie zatrzymaliśmy się przy ostatnim punkcie widokowym i podziwialiśmy go z oddali.

Kulminacją wieczoru były wody geotermalne, czyli Vök Baths. Baseny znajdują się w jeziorze Urriðavatn. Jest ich kilka, a wszystkie o zróżnicowanej temperaturze. Niestety woda nie była wcale tak ciepła jak powinna, np. w temperaturze 41 stopni… Było przyjemnie, ale brakowało mi jednak pary i typowego „wygrzania” jakie serwują nam baseny w okolicach Akureyri. Tutaj również znajduje się umilacz w postaci okienka barowego. Niestety Geosea wywarło na mnie większe wrażenie, choć krajobraz dookoła, szczególnie przy wieczornym słońcu, zapamiętam. Dla mnie każdy basen na Islandii ma „swój widok” i chętnie przywołuję wspomnienia odbytych odsiadek, ponieważ pływaniem czy kąpaniem absolutnie nie można tego nazwać… Och, a na kolację była pizza.
Po tej podróży pozostała we mnie krótka refleksja. Że na Islandii, nie ważne gdzie jestem, zawsze czuję się jak w domu. I choć wiele miejsc jest dla mnie nowych, to czuję, że znam „zasady funkcjonowania”, mimo że nie zawsze się do nich stosuję. Wiecie, typu, że gofry zawsze muszą być dla Islandczyków z bitą śmietaną, a dla mnie nie. Ale lubię, nie powiem. Kontynuując: niby jak w domu, bo dookoła tylko islandzki (surrealistyczne doznanie), fiordy – ale każdy inny, owce, konie, lopapeysy… A jednak trochę jak zagranicą. Gdzie każdy kąt jest nieznany i do każdego zaglądamy niepewnie, aby się z nim choć odrobinę oswoić.
Jeden komentarz Dodaj własny