Kilka dni temu dotarła do nas fantastyczna wiadomość. Łukasz Supergan, jako pierwszy Polak, przeszedł samotnie Islandię, rozpoczynając w Seyðisfjörður na wschodzie, a kończąc na półwyspie Snæfellsnes na zachodzie. Wyprawa trwała 5 tygodni. Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam, dawałam Łukaszowi z 2 tygodnie. W sztormie ledwo daję radę podejść na przystanek autobusowy oddalony o jakieś pół kilometra od domu. Jednak człowiek przeczytał kilka książek o wyprawach himalaistów, sam nawet przebiegł dwa maratony, choć w porównaniu do trzystukilometrowych biegów ultra nie jest to „żadnym wyczynem”. W takich chwilach zdajemy sobie sprawę, że nasze ciało, a przede wszystkim głowa – mogą więcej niż nam się wydaje. Obranie celu i droga do niego jest tym elementem, który po wszystkim pozwala nam spijać piankę. Choć górskie ekspedycje nie zawsze kończą się szczęśliwie dla wszystkich jej uczestników…
Łukasz musiał zmierzyć się z mrozem, odwilżą, która okazywała się trudniejsza ze względu na ciągnięte sanie, które ważyły 50 kilogramów. Ja sama nie cierpię odwilży. Chyba, że mówimy o tej ostatecznej, która zapowiada nadejście krótkiej wiosny. Marcowa Islandia to nie tylko kalendarzowa zima. To zima w pełnej krasie z dwucyfrowymi temperaturami pokazywanymi w prognozach na niebiesko. To, co jednak budzi mnie do życia, to dłuższe dni i pełniejsze słońce. Muszę przyznać, że psychika zaczyna się trochę reperować. Być może nawet sztormy zrobią sobie przerwę na jakiś czas?

Więcej o wyprawie Łukasza Supergana przeczytacie na blogu Nordic Talking.
Wczoraj wypadało mi w planie długie wybieganie. Choć słońce zalewało mieszkanie, wiedziałam, że to gluggaveður – jak jesteś w środku, to wydaje ci się, że jest pięknie, ale jak wyjdziesz na zewnątrz, to przymarzniesz do gruntu. Przełknęłam informację o tym, że poza murami jest -14 stopni i sięgnęłam po najcięższe działo w postaci kilku warstw termoaktywnego odzienia i zakomunikowałam mężowi (a może i sama siebie chciałam przekonać), że jak zrobię piątkę będzie dobrze, jak zrobię 10 kilometrów to będzie super, jak zrobię ich 15 to już w ogóle, mogę po tym treningu napchać się michałkami i świeżo upieczoną chałką z dżemem. A potem zrobimy sobie gorącą czekoladę.

Po pierwszym kilometrze pożałowałam jednej warstwy, bo nie było tak źle! Na ostatnich kilometrach byłam jednak za nią wdzięczna, ponieważ gdy zbiegłam nad ocean nie było mi do śmiechu. Ale to był już… szesnasty kilometr. Z odmrożonym palcem i przymarzniętą brodą dotarłam do domu, mając na koncie planowane 19 kilometrów. Czy jestem uparta? Zdeterminowana? Nie wydaje mi się, szczególnie, że mój wymarzony od kilku lat start w poznańskim półmaratonie przepadł z powodu, o którym nie mam ochoty nawet wspominać, bo media dobrze wykonują swoją robotę. Gdyby Łukasz wiedział, że po drodze napotka orkan Dennis – zrezygnowałby z wyprawy? Tego nie wiem, ale przypuszczam, że nie. Czy ja przestanę teraz biegać, pomimo złamanego serca? Nie przestanę. Ale zwolnię. Mimo tego, że biegałam, z różną intensywnością, całą zimę, to stresowałam się każdym mocniejszym treningiem, bo od samego początku miałam problemy z utrzymaniem tempa. Pasja zamieniła się w konieczność wykonania treningu, w strach przed dodatkowymi kilogramami, bo każdy dodatkowy nie pomaga w przygotowaniach do maratonu.
Nie potrafię wytłumaczyć jednej rzeczy. Skoro wykazuję objawy wypalonego biegacza, może powinnam rzucić to w cholerę. Ale tego nie zrobię. Bo kiedy okazujesz się być swoim osobistym Superganem, wracasz do domu z uśmiechem na ustach i nadal jako tako żyjesz (i nawet się nie spociłeś przy takich temperaturach) i wpychasz w siebie kolejne michałki… Cóż może być piękniejszego?
Tak, zdecydowanie wczoraj byłam z siebie dumna. Panicznie nie znoszę uczucia zimna, a robię rzeczy, które ocierają się o granice szaleństwa i niepoważności. Zainteresowanych marką termoaktywnej odzieży zachęcam do kontaktu, choć sama nic nie reklamuję, jedynie polecam. Co wyniosłam z tych ostatnich dni? Że każdy ma swój prywatny trawers Islandii. Czasem będzie on biały, mroźny i wietrzny, a czasem zielony i… nadal odrobinę wietrzny.
Gorąca czekolada nigdy nie wzbudzała we mnie szczególnych emocji. Być może dlatego, że w Polsce nie ma statusu kultowego napoju jak na Islandii. Jedyne wspomnienie z dzieciństwa jakie mam związane z kakałkiem, to smarowanie zębów suchym Puchatkiem i szczerzenie się do lustra udając czarownicę, bo uważałam, że jest to bardzo śmieszne. Na Islandii poznałam smak przesłodzonej czekolady, napojów czekoladopodobnych i deserów czekoladowych gdzie pół filiżanki jest wypełniona bitą śmietaną. Odnalazłam swój własny złoty środek i kiedy mam ochotę na gorącą czekoladę, robię ją właśnie w tych proporcjach podanych poniżej. Jest to wersja roślinna. Myślę, że Łukasz zasłużył na podwójną porcję.
Gorąca czekolada (3 małe filiżanki):
Składniki:
- 1 tabliczka czekolady deserowej (ja używam najczęściej 45-55%, wtedy nie dodaję żadnego słodzika)
- pół litra napoju roślinnego (ja użyłam kokosowego w kartonie, sprawdzi się każde inne)
- ok. 60 ml wody
- pół łyżeczki soli
Wykonanie:
Podgrzej wodę w rondelku i wrzuć połamaną na kostki czekoladę. Mieszaj co jakiś czas, aż się rozpuści. Dodaj napój oraz sól i zagotuj, po czym zdejmij z ognia, rozlej do filiżanek, wczołgaj się pod koc i otwórz dobrą książkę.